piątek, 1 stycznia 2016

Noworoczno-Bąbelkowe, czyli mój ostatni tezet.

Sylwestra spędziliśmy w bardzo, bardzo ścisłym gronie, na wygnaniu do sąsiedniego lokalu, bo naszym mieszkaniem zawładnęła młodzież. Szampana odpaliliśmy dokładnie wtedy, kiedy mieszkańcy Moskwy (bo czemu nie?), a potem zasnęłam podczas oglądania filmu. Dzięki temu rano obudziłam się wyspana i bez kaca.
Już niemal w drzwiach złapał nas telefon od B. T. , który właśnie przetarł oko, przeciągnął się i spytał, czy ewentualnie mógłby z nami jechać na bąbelki. Jakoś nie wierzyłam, że zdąży się zebrać w 10 minut, ale jednak. W butach spał, czy co?
Na starcie było już kilka osób, a kolejne samochody podjeżdżały co parę minut. Nie czekając na wszystkich maruderów strzeliliśmy korkami od szampanów, złożyli sobie wzajemnie życzenia i stanęli w kolejce po mapy. To był najtrudniejszy moment. Temperatura była mocno minusowa, dla mnie odczuwalna jakieś -50 stopni. Po chwili stopy przymarzły mi do podłoża i już myślałam, że w ogóle nie wyjdę na trasę. Po zobaczeniu mapy myśl ta jakby powróciła do mnie. Pewnie gdybym była szachistką, mapa byłaby dla mnie bardziej zrozumiała, a tak - utknęłam już na etapie opisu. Powiedzmy sobie szczerze - pierwszy stycznia nie jest najlepszym dniem na łamigłówki, nawet jeśli ktoś wstał w tak dobrej kondycji jak ja. Postanowiłam zasadniczo iść za T., traktować etap jako spacer i cieszyć się każdą zgubioną kalorią.
Na początek wzięliśmy PK 1 i PK 2, które były jeszcze na przystartowym kawałku i mnie w zasadzie już to satysfakcjonowało. Myślałam tylko o tym, żeby jak najprędzej zdjąć buty i sprawdzić czy mam jeszcze stopy, bo w ogóle ich nie czułam.T. jednak postanowił wygrać etap, żeby w przyszłym roku mieć blisko na zawody. Skubaniec.
Doszliśmy do punktu X na szachownicy i usiłowali połapać się w LOP-ce. Nasza koncepcja miała się nijak do słów A. K. i T. G., którzy wyszli z lasu za naszymi plecami i stwierdzili, że właśnie ją przeszli. Dokładniejszy ogląd mapy uświadomił nam, że nie zauważyliśmy umiejscowienia jednego z końców LOP-ki i kombinujemy na odwrót. LOP-kę odłożyliśmy więc ad acta i ruszyli po trójkę. A potem zaczęły się schody.
T., który parę razy w życiu grał w szachy, usiłował wykoncypować co gdzie mogło się przemieścić, ja podskakiwałam, przytupywałam i biegałam w kółko żeby się rozgrzać. Godziłam się na każdy zaproponowany punkt, byle szybciej ruszyć z miejsca. Wciąż natykaliśmy się na A. i T., koncepcja T. musiała więc być dobra, a przynajmniej zbieżna z innymi koncepcjami. Parę razy nawet miałam przebłyski geniuszu i wiedziałam gdzie jestem oraz gdzie mniej więcej iść dalej, ale specjalnie nie afiszowałam się z tym.
Gdzieś pod koniec trasy odzyskałam czucie w nogach i spacer zaczął mnie autentycznie cieszyć. Jeszcze zaliczyliśmy odłożoną LOP-kę i koniec trasy. Nawet o zadaniu nie zapomnieliśmy!
Jak tak teraz patrzę na mapę, to widzę, że i drogi jakieś są wrysowane w szachownicę i opis jakiś taki bardziej zrozumiały niż rano. Mapę mi ktoś podmienił? Komórki mózgowe odtajały? Nauczyłam się grać w szachy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz