I dopiero od wtorku można było zabrać się za planowanie tras i robienie map. Nie wiem czy Tomek widział, że z mapami to już gonię w piętkę, czy po prostu chciał sobie nabić punktów do "Lampionu" ale postanowił, że wszystkie trasy zrobi sam. Przezornie nie protestowałam i od razu ugryzłam się w język kiedy odruchowo chciałam wyrazić swoje zdziwienie i zaniepokojenie. Sytuacja kiedy we wtorek nie ma jeszcze ani pół mapy, a w piątek trzeba je wydrukować, jest jednak cokolwiek niebezpieczna. We środę, a właściwie już w czwartek, bo dobrze po północy, był już spory zarys etapu pierwszego dla wszystkich tras. W czwartek wieczorem mapy osiągnęły poziom drukowalności i wciąż mowa tu o etapie pierwszym. Drukowalna to była w zasadzie podstawa mapy, bo dodatki były jeszcze w lesie. A tak dokładniej to na moim biurku w formie wydruków do pocięcia, sklejenia, zalaminowania i ponownego wycięcia. Tak, mówię o rybkach. Tomek jest mistrzem świata w wymyślaniu pracochłonnych map, a najlepsze efekty osiąga kiedy pomysł wpada mu do głowy za pięć dwunasta:-) Tak więc w czwartkowy wieczór ja walczyłam z rybkami, a on usiłował stworzyć od podstaw etap drugi. Dodatkowo robiłam jeszcze zejściówkę, bo Tomek w końcu skonstatował, że sam wszystkiego jednak nie ogarnie. Koło północy padłam na pysk i poszłam spać zostawiając sobie wycinanie zalaminowanych rybek na następny dzień (powycinałam je w robocie zatrudniając jeszcze koleżankę z biblioteki). Tymczasem Tomek przez noc dokonał cudu (nie wiem czy spał w ogóle) - w piątek rano wszystkie mapy były gotowe. Wysłałam je do druku, a po pracy miałam odebrać w urzędzie u ciecia. Ale to oczywiście byłoby zbyt proste. Cieć zrobił na mój widok wielkie oczy i powiedział, że on nic o żadnych mapach nie wie. Moich rozpaczliwych telefonów do mapowych decydentów nikt nie odbierał i sytuacja stała się patowa. Zaalarmowany Tomek zdecydował, że wracając z pracy wstąpi do drukarni i załatwi wydruk. Okazało się, że mamy fajną drukarnię na sąsiedniej ulicy - robią dobrze i w niezłej cenie. I kiedy już mieliśmy piękne, pachnące drukiem mapy, okazało się, że i te poprzednie się znalazły i można je odebrać wraz z torbą gadżetów. Tym sposobem staliśmy się posiadaczami dwóch kompletów map.
Piątkowy wieczór Tomek spędził w lesie wieszając już część lampionów, a ja w domu na robieniu wędek, czyli przywiązywaniu rybek do patyczków szaszłykowych. Nigdy nie przepadałam za wędkarstwem i teraz wiem już dlaczego:-)
Wszystkie te rybki przeszły przez moje ręce.
W sobotę Tomek wstał świtkiem o jakieś barbarzyńskiej godzinie (którą przespałam snem sprawiedliwego) i z drugą turą lampionów pojechał w las. Ja miałam zająć się organizacją startu, gdyby nie udało mu się wrócić na czas. Do dziewiątej wszystkie lampiony już wisiały, pominąwszy te, których zapomniał rozwiesić. Dobrze ponad pół godziny przed minutą zerową byliśmy już silni, zwarci i gotowi i oczekiwaliśmy na pierwszych uczestników. Frekwencja nie zapowiadała się jakoś oszałamiająco, bo przypadkiem wstrzeliliśmy się w termin zawodów rowerowych, na które już od dawna szykowała się część inowskiej ekipy. Trudno. Za to u nas pojawiło się kilka dawno nie widzianych osób, a także ekipy z Rodzinnych MnO. Zapraszając zespoły rodzinne na Niepoślipkę zapomnieliśmy wspomnieć, że trasy będą mało przebieżne i tylko gdzieniegdzie będą wiodły drogami i ze zgrozą patrzyliśmy na wózki, które nie miały żadnych szans na pokonanie trasy. No, może jeszcze pierwszy etap dawał cień szansy, ale drugi już żadnej.
Jeden z wózkowych zespołów. Mocarze!
Kiedy Tomek jeszcze czekał na ostatnich maruderów mających ruszyć na etap pierwszy, ja pojechałam już na śródmecie, bo to nigdy nie wiadomo kiedy pierwsi zawodnicy dotrą i głupio by było gdyby nikogo nie zastali. Przed zawodnikami zdążył dojechać Tomek i kiedy rozkładaliśmy bufet pojawiło się SKKT Beaty P. Szybko oblecieli.
Na śródmeciu.
Pogoda zaczęła się trochę psuć - zachmurzyło się i zaczęło siąpić. Jeden z zespołów rodzinnych wymiękł, szczególnie, że zeszli trochę na manowce, drugi bohatersko podjął się kolejnego etapu. Wielki szacun!
Ponieważ drugi etap był znacząco dłuższy od pierwszego, więc na ostateczną metę nie musieliśmy się spieszyć. Zdążyliśmy spokojnie zwinąć śródmecie, rozłożyć się w nowej lokalizacji i jeszcze prawie godzinę czekaliśmy na pierwszych powracających. Cieszyliśmy się na ich widok, że wracają cali i zdrowi, a ci niewdzięcznicy od progu zaczęli bić autora. Jak się okazało, nawet mieli trochę racji, bo Tomek był już tak zakręcony, że trzech lampionów w ogóle nie powiesił, a dwa inne powiesił zbyt blisko siebie. Dodatkowo pod koniec etapu jeden lampion z trasy TP/TT zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach, a przynajmniej tak twierdzili powracający ostatni uczestnicy.
Podczas gdy Tomek sprawdzał karty startowe, ja zajęłam się odwożeniem kierowców pozostawionych w Ząbkach aut, bo co mieli lecieć po nie z buta - dość się już nałazili.
Po zakończeniu imprezy od razu ruszyliśmy w las, żeby pozbierać, co było do pozbierania i przy okazji upewnić się, czy wszystkie składane zażalenia są słuszne.
Lampiony cierpliwie czekały na nas.
Ja miałam mniejszy teren i jeden podejrzany punkt, Tomek resztę. Faktycznie - lampionu w jedynym zaznaczonym na mapie dołku na zboczu górki nie znalazłam. Kiedy wieczorem opisywałam sprawdzany dołek Tomkowi - taki nieduży, ze dwa metry szerokości, dość płytki, obok drugi malutki, wyszło nam, że to nie ten. Dołek, w którym Tomek powiesił lampion był duuuży - z siedem metrów szerokości i głęboooki, że czubek głowy by mi tylko wystawał. No i w Tomka dołku stał fotel, w moim - nie. Następnego dnia pojechaliśmy poszukać tomkowego dołka z lampionem i co się okazało? Mój mały dołek i jego ogromny dół okazały się być tym samym średnim dołkiem, zgodnie z moją relacją bez fotela i bez lampionu. I kiedy już komisyjnie sprawdziliśmy ten ostatni lampion, odetchnęłam z ulgą - teraz to już faktycznie zakończyliśmy Niepoślipkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz