środa, 5 września 2018

Prawie mistrzyni, prawie młodzież

Jakoś tak wyszło, że mieliśmy lekki odwyk od InO, bo albo nie mieliśmy czasu, albo nie było imprez. Kiedy więc znaleźliśmy imprezę OK! Sportu i z niczym nam nie kolidowała od razu postanowiliśmy wziąć udział. Ja co prawda dość zachowawczo zapisałam się tylko na etap dzienny, ale Tomek poszedł na całość i dołożył sobie jeszcze bieganie nocne. Tak po prawdzie to do dzisiaj nie wiem czy braliśmy udział w Warszawskiej Olimpiadzie Młodzieży, czy w Mistrzostwach Warszawy i Mazowsza w klasycznym BnO, czy w Pucharze OK!Sport, ale w sumie jakie to ma znaczenie?
Impreza odbywała się w podobno znanym nam dobrze terenie, co oznacza, że kilka razy już tam byliśmy na różnych marszach i biegach i Tomek pamięta każde drzewo, a ja w ogóle nie pamiętam, że tam byłam. Raz podobno nawet skutecznie się zgubiłam, co może nie było dobrym prognostykiem, ale postanowiłam być twarda.
Trochę przerażało mnie, że miałam startować pierwsza, czyli nawet nie mogłam popatrzyć, w którą stronę leci osoba przede mną. W związku z tym postanowiłam patrzeć w mapę i kompas.

Już stoję w blokach startowych i przegarniam ziemię kopytkiem:-)

Miałam nadzieję, że pierwszy punkt będzie łatwy i bliski - tak na zachętę, tymczasem był stosunkowo daleko i nie prowadziła do niego żadna ścieżka, a na dodatek na azymucie było bagienko. Ale wiadomo - dla mnie azymut rzecz święta, więc bagienkiem się nie przejęłam, tylko ruszyłam przed siebie po prostej. Zresztą przy panującej temperaturze kąpiel w bagienku wydawała mi się wręcz przyjemnością. Do przyjemności niestety nie doszło, bo panująca susza zrobiła swoje. Nawet odrobinki błota nie było! Punkt znalazłam bez problemu.
Dwójka była tylko rzut beretem od jedynki, na zboczu małej górki i trudno byłoby nie trafić. Do trójki pobiegłam drogami, tym razem omijając bagienko, ale nie z powodu ewentualnej wody, tylko roślinności, która skutecznie spowalnia człowieka oplątując nogi i próbując powalić na glebę.
Wiedząc już, że bagienka są zasadniczo suche, w drodze na czwórkę nie przejmowałam się niebieskościami na mapie, a z braku bliskich ścieżek znowu leciałam na azymut i dopiero ostatnie, znacznie większe bagienko ominęłam łukiem. Punkt stał na swoim miejscu i czekał na mnie.
Między czwórką a piątką było już bardzo dużo niebieskiego, więc zakładając, że po drogach będzie szybciej, cofnęłam się ciut na północ i obiegłam niewygodny teren dużym łukiem. Było dalej, ale na pewno szybciej. Kiedy piąty z kolei punkt znalazłam bez żadnych problemów, uznałam, że mogę już sobie odpuścić strach przed zgubieniem się i skoncentrować się na szybszym bieganiu. Łatwo powiedzieć, ale jak tu biec kiedy człowiek roztapia się od słońca, po plecach cieknie, pot zalewa oczy, pić się chce wściekle, a tu dopiero połowa trasy.
Do szóstki było blisko, a najkrócej byłoby przez szkółkę, ale jako porządna i świadoma obywatelka postanowiłam jednak ominąć uprawę. No dobra, tak może z metr na samym końcu weszłam, bo ile można obiegać. Dołków na mapie było dużo, w terenie też, ale już w drugim natknęłam się na lampion. Do siódemki znowu poleciałam azymutem, a na punkt trafiłam szybciej niż przewidywałam. Tyle, że już bardziej szłam niż biegłam bo raz, że gorąco, a dwa - teren mało sprzyjający biegom. Z tym azymutem to był też inny problem - organizatorzy w lesie porozwieszali strasznie dużo pajęczym i kiedy tak szło się miedzy drzewami i krzakami, to co chwilę twarz oblepiały lepkie nici i to było bardzo, bardzo, ale to bardzo niefajne. Między innymi dlatego na ósemkę, gdzie był najdalszy ze wszystkich przelotów, postanowiłam pobiec tylko i wyłącznie drogami. Zresztą pośrodku azymutu znowu było bardzo niebiesko. Do wyboru miałam albo mniejsze ścieżki i bliżej, albo szerokie drogi i dalej. To ja już wolałam dalej... Ponad trzynaście minut zajęło mi dotarcie do punktu, ale jakoś nie żałuję decyzji. Mogłam najwyżej trochę szybciej biec, ale to też tylko teoretycznie.
W drodze na dziewiątkę (ostatni punkt) bardzo mi się spodobała leśna stołówka, czyli kilka karmników stojących obok siebie. Od razu zrobiłam się wściekle głodna. Kawałek za karmnikami stały z wyczekującymi minami dwie dziewczynki.
- Oho, będą pytać o drogę - pomyślałam. I faktycznie. Ponieważ też leciały na ostatni punkt przyłączyły się do mnie, a na dobiegu do mety usiłowały mnie przegonić. Dopingowane były mocno, a mnie głupio było tak zostać za nimi jak ta sierota. Tym sposobem zrobiłam życiówkę dobiegu. Nawet nie przypuszczałam, że potrafię tak szybko biegać:-)
Tomek startował prawie godzinę po mnie więc szykowało się dłuższe czekanie. I bardzo dobrze, bo miałam czas skorzystać z bufetu. Luuudzie! Jakie tam pyszności mieli! Trudno było się zdecydować, ale w końcu wybrałam naleśnika i ciasto. Pycha!
A potem przybiegł Tomek i okazało się, że mamy dylemat - wracać do domu (bo potem na nocne), czy czekać na dekorację (bo rzodkiewki mają dawać). No bo wyobraźcie sobie: załapałam się na podium. Co prawda na najniższy stopień, ale to przecież tak prawie, prawie mistrzostwo.

Po biegu trzeba obowiązkowo przedyskutować warianty.

Z bólem serca odpuściłam sobie zaszczyty, bo nijak Tomek nie wyrobiłby się z powrotem, ale rzodkiewki wcale mi nie przepadły.

Zauważcie - Olimpiada Młodzieży w kategorii K45

OK!Sport to jest jednak fajny - u nich młodym jest się zawsze. I to mi się podoba!

2 komentarze: