W Poniedziałek Wielkanocny Tomek siłą oderwał mnie od stołu, wsadził w samochód i uwiózł daleko od wszystkich bab i mazurków. No dobra, jeden Mazurek był, ale niejadalny. Przyjechaliśmy jako pierwsi uczestnicy, bo wieźliśmy zegar i banner. Za to na trasę też wyszliśmy pierwsi nie czekając na część oficjalną. Skoro organizator pozwolił... Dawało nam to szansę na pobieganie po etapie, a czasu nie mieliśmy zbyt dużo, bo świąteczny rodzinny obiad.
Część marszowa okazała się łatwa - dość sprawnie dopasowaliśmy wycinki, mimo że były z map różnego rodzaju - biegowej, orto, lidara. Potem bez problemów poszliśmy i znaleźliśmy w terenie co było do znalezienia. I pierwszy raz od dość dawna zmieściliśmy się w limicie czasu. W podstawowym limicie. I jeszcze zadanie zrobiliśmy bezbłędnie. Normalnie szał. Wreszcie TZ na moim poziomie:-)
Aaaa i jeszcze mieliśmy czas fotek natrzaskać:
Na pochyłe drzewo...
Niby cywilizacją, a busz.
A kuku!
Na trasie.
Na biegi nie byliśmy zapisani, ale ponieważ wciąż mieliśmy spory zapas czasu, postanowiliśmy się przelecieć. Jakąś krótką traskę, tak dla zrzucenia paru kalorii. Ze trzy kilometry maksymalnie. Noo, to się przelecieliśmy siedem. Nominalnie siedem. Okazało się, że dla nas zostały już tylko mapy z najdłuższej trasy i albo biegniemy na taką, jaka jest, albo wcale. Oczywiście, że wzięliśmy co dawali, przy czym ja brałam pod uwagę skrócenie sobie trasy, szczególnie, że planowaliśmy koło trzynastej ruszyć do domu. Już pierwszy punkt był okropnie daleko, ale chociaż jeden zaliczyć trzeba, więc pobiegłam. Na szczęście cały początek był po drogach, więc biegło się łatwo. Przy siódemce dopadło mnie zaćmienie. Przechodziliśmy koło niej na trasie marszowej, pamiętałam teren, tylko... lampionu nie mogłam znaleźć. Dopiero kiedy zatoczyłam spore kółko okazało się, że byłam przy nim, tylko nie zauważyłam.
Po konsultacji mapy z zegarkiem postanowiłam zaliczyć jeszcze tylko ósemkę i dziewiątkę i wracać na metę. Ale w sumie dziesiątka nie była znowu tak daleko, a jedenastka prawie na powrocie, to też wzięłam. Reszta punktów była już naprawdę blisko mety, no to żal było opuścić. Wiedziałam, że na trzynastą się nie wyrobię, ale ostatecznie obiad nie zając (akurat u nas kaczka), to nie ucieknie.
W sumie pokonałam dziewięć kilometrów i zajęło mi to niecałe półtorej godziny.
Szczęśliwa po biegu.
Oczywiście, że zajęłam ostatnie miejsce w kategorii open na tej trasie, ale za to pierwsze wśród kobiet. I nie ma znaczenia fakt, że jako jedyna kobieta pobiegłam najdłuższą trasę. Taki zakapior ze mnie! A co?!
W nagrodę bez najmniejszych wyrzutów sumienia siadłam do obiadu. Obiadu z duuużym deserem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz