czwartek, 7 listopada 2019

Duża Jesienna Hała

Hała to już obowiązkowy punkt w naszym inockim kalendarzu. Sympatyczna impreza bez nadęcia i parcia na wynik, bo nie wchodzi do żadnych pucharów i wielu uczestników traktuje ją jak miły spacer, czy trening przed Geznem lub innymi zawodami.
Tym razem udało nam się namówił do udziału starszą córkę i jej ekipę. Wyjechaliśmy w sobotę bardzo bladym świtem, a właściwie to nocą i na miejsce przyjechałam w formie zombi, co nawet korespondowało z niedawnymi helołinami:-) Brak snu to dla mnie gorsze od głodu, pragnienia i innych katastrof. Jakoś dotrwałam do startu, a jak już dostaliśmy mapy, to nawet się trochę rozbudziłam.

Słowo na drogę od Organizatora - pilnie słuchamy.

Mapa składała się z dwóch kawałków, bo na jednym się nie mieściła. Przy tak egzotycznej skali - 1:18500 to i nie dziwne. Ten mniejszy kawałek  miał dla nas wartość o tyle, że były na nim opisy punktów, bo od razu było wiadomo, że tak daleko to przecież nie pójdziemy. Do dopasowania była masa wycinków - jeden z ortofotomapy, a reszta to lidary - szare i kolorowe. Ja wiem, że to się fachowo inaczej nazywa, ale dla mnie to jeden pies. I tak ciężko ogarnąć. Wycinki dopasowaliśmy w bazie, a właściwie Tomek dopasował, bo jak mówię - nie ogarniam lidara.


Komu w drogę, temu rzut oka na mapę (Fot. Organizatora)

Jak to bywa najczęściej, do wyboru były dwa warianty - północny i południowy i tak też rozdzieliła się grupa po wyjściu za bramkę - jedni w prawo, inni w lewo. My wybraliśmy wariant północny i ruszyliśmy na 6H. Praktycznie szliśmy grupą z Przemkiem, Łazikami i chyba z kimś tam jeszcze, bo skoro wszyscy w to samo miejsce, to inaczej się nie da. Lampion wisiał malowniczo na powalonym pniu, nad samą wodą.

PK 6H

Kolejny punkt - 5B był dość daleko, więc mieliśmy kawał pustego przebiegu wzdłuż linii kolejowej. Tutaj stawka już się rozciągnęła, bo każdy biegł w swoim tempie. I tak spotkaliśmy się na skraju lasu, bo okazało się, że teren nie zgadza się z mapą i trzeba czesać. Trudno żeby się zgadzał, jak mapa niemal starożytna, a w międzyczasie nowy las wyrósł. Rozdzieliliśmy się z Tomkiem i każde szukało w innym miejscu - jednakowo bezskutecznie. Ja przynajmniej nawiązałam bliski kontakt z dziką naturą, kiedy niemal spod stóp wyprysnął mi wieeelki zając i pognał przed siebie zanim zdążyłam krzyknąć ze strachu. Nie żebym się bała zajęcy, ale to było tak trochę niespodziane spotkanie. Już mieliśmy odpuścić ten nieszczęsny punkt, ale Tomek postanowił sprawdzić jeszcze w głębi lasu (no bo te nowe drzewa) i faktycznie, tam gdzie zaczynał się stary las, wisiał lampion.
Po wyjściu na drogę musieliśmy podjąć decyzję - gdzie dalej. Tomek chciał na 6C, ja na 4U. Z wygody tak chciałam, bo do 4U prowadziła porządna szeroka droga, a z 4U do 6C jakaś ścieżka. Przynajmniej tak było na mapie. Jak się kobieta uprze... to poszliśmy na 4U. Droga była dobra do biegania, wiec poszło migiem. Ale tylko do końca drogi. Potem zaczęło się tradycyjne czesanie i najpierw trafiliśmy nad jeziorko stowarzyszone, a dopiero w drugiej kolejności na właściwe. W sumie nazywanie tego co znaleźliśmy jeziorkiem jest lekkim nadużyciem, bo praktycznie były to tylko obniżenia z odmienną formą roślinności.

4U
 
Do 6C prowadziła ścieżka, niestety - tylko teoretycznie. Najpierw nie mogliśmy się w nią wstrzelić, bo układ dróg nieco się zmienił, a potem ścieżka zanikła i w praktyce szliśmy na azymut przez las, który wcale nie był nam przyjazny i próbował nas powstrzymać przed dalszym marszem. W końcu natrafiliśmy na lampion. Co prawda nie było tam żadnego skrzyżowania ścieżek, a sam lampion był za wcześnie, ale tak mi się spodobał, że go wbiliśmy. Wydawało nam się, że jak wszystkie ścieżki w lesie wyglądają jak ta, którą teoretycznie szliśmy, to i tak nie mamy szans na znalezienie właściwego lampionu. O, ludzie małego ducha! Pobłąkawszy się jeszcze trochę natrafiliśmy na ścieżkę, która miała się krzyżować z naszą, na Sylwię z Krzyśkiem i w końcu na punkt właściwy.
Ścieżka na mapie wiodąca na OP3 tym razem istniała także w terenie, raz lepiej, raz gorzej widoczna, ale była. Punkt znaleźliśmy bez problemów i choć w pobliżu stał stowarzysz, wzięliśmy właściwy. Nasza ciuchcia miała 3 koła.
Do kolejnego PK szliśmy wzdłuż torów, a chwilami po torach, bo z żadnej strony nie było choćby najmniejszej ścieżki. Jeszcze przed punktem, na drodze nad torami zauważyliśmy stojącego busika. Wtedy nie wiedzieliśmy, że to właśnie na swój start dojechała grupa zawodników Małej Hały.

5N na brzozie.

Po podbiciu punktu znowu wróciliśmy na tory żeby dojść do lidarowego kółeczka. Mieliśmy już rozpracowane, że znajdziemy tam 5A i 3C. 5A miało być w jakiejś wieelkiej dziurze, więc raczej nie do przeoczenia. Nie tylko zobaczyliśmy dziurę, ale i usłyszeliśmy szelesty i głosy innych zawodników. Dojście do lampionu nie było łatwe, ale chyba najbardziej malownicze ze wszystkich - szliśmy przez wysuszone trawy dużo wyższe od nas, każde źdźbło trawy zakończone jasnym pióropuszem, a wszystko skąpane w słońcu. Cudo! Pod nogami może już nie było tak fajnie, bo teren był podmokły, ale co tam.

5A

Przy 3C ruch się zrobił niczym na Marszałkowskiej, bo zeszli się uczestnicy Dużej i Małej Hały. Patrzyliśmy czy nie pojawi się ekipa Agaty, ale nie.
W połowie drogi do kolejnego punktu Tomek nagle zorientował się, że nie ma kamery. Ponieważ przy 3C ja rozmawiałam przez telefon i nie mogłam jej przejąć, najwyraźniej odłożył kamerę na ziemię, żeby podbić punkt i tak już została. Kamera - rzecz nabyta, ale to co już nagrane - bezcenne. Nie było zmiłuj - musiał wrócić. Ja zostałam regenerować się przed dalszą trasą - batoniki, napoje i te sprawy. W tym czasie wyprzedzał nas kto tylko mógł. W pewnym momencie do mojego miejsca postoju dotarł Igor triumfalnie dzierżąc w ręku naszą kamerę, którą znalazł przy punkcie. Uff, kamerę odzyskałam, za to przepadł Tomek. Usiłowałam dodzwonić się do niego, żeby już nie szukał, ale gdzie tam. Dopiero po kilku minutach wreszcie połączyło. Byliśmy w plecy prawie 15 minut, więc ruszyliśmy biegiem, bo droga była fajna do biegania, a ja zdążyłam wypocząć. Większość osób, które nas wyprzedziły, dogoniliśmy przy kolejnym punkcie - 6S. Trochę było przy nim zamieszania, bo trzeba było do lampionu przeskakiwać przez strumyk. Niewielki, ale zawsze.
Przy 6U na zakręcie rowu kolejny raz spotkaliśmy Łaziki, a w drodze na 2E znowu Kasię i Michała i z nimi podbijaliśmy punkt na przepuście.
Z 2E zrobiliśmy szybki wypad na 4H - szybki, bo drogami, więc mogliśmy biec. Azymut na 6W ustawialiśmy niezależnie, a wyszedł nam o mniej więcej 30 stopni przekoszony. Idąc tym dziwnym azymutem wyszliśmy na wysoki, ciągnący się po horyzont (o ile w lesie można zobaczyć horyzont) mur. Ponieważ niespecjalnie nadawał się do sforsowania obeszliśmy go aż do końca. Na drodze rozdzieliliśmy się i jedno poszło czesać w prawo, drugie w lewo. Szłam w te swoje przydziałowe krzaki zupełnie bez przekonania, no bo kompas pokazywał gdzie indziej, ale obowiązek, to obowiązek. Zresztą co miałam tak stać jak kołek na drodze. No to tak szłam, szłam i nagle patrzę - lampion? Podchodzę bliżej - rzeczywiście lampion!  Lampion jest, ale Tomka z kartą startową nie ma. Znowu musiałam posiłkować się telefonem i znowu ciężko było się dodzwonić. No i jeszcze jak mu wytłumaczyć gdzie jestem, skoro sama tego nie wiem???? Rozdarłam więc mordę na cały regulator, Tomek tak samo swoją i w końcu nasze głosy się spotkały. Ufff...
 Kolejne dwa punkty - 3O i OB3 były już banalnie proste - pierwszy to jak głosił opis - ziemianka, ale tak naprawdę to była taka staroświecka wiejska piwniczka, jaką pamiętam z wczesnego dzieciństwa. OB3 to ruinka, w której chyba mieliśmy policzyć pomieszczenia.

Punkt w ziemiance.

Tomka kusiło żeby po tych zrujnowanych punktach iść na 4B, ale byliśmy daleko od mety, a zostały tylko 3 godziny czasu i punkty wysokowartościowe na drodze powrotnej. Odpuściliśmy więc 4B i ruszyliśmy przygarnąć 8Z. Luksusowo, drogami, a więc biegiem. Punkt był na wycinku lidarowym, ale tak charakterystycznym, że nawet ja wiedziałam o co biega:-) Tuż przed punktem, jeszcze na asfalcie spotkaliśmy Barbarę z Darkiem idących z naprzeciwka, wyraźnie innym wariantem. Nasz punkt miał stać na grobli i jak to w przypadku terenu związanego z wodą, ciężko było się do niego dostać. Znowu przy punkcie zastaliśmy tłum ludzi, głównie z Malej Hały i do lampionu ustawiła się kolejka.
Do OM3 nawet nie musieliśmy podchodzić, bo już z daleka było widać odpowiedź na pytanie. W sumie czy taki niepodejdzięty punkt powinien być nam zaliczony? :-))
Następny wycinek, z ortofotomapą, krył w sobie najpiękniejsze i najciekawsze punkty z całej trasy. Trafiliśmy do skansenu Wojciecha Siemiona, niestety, po śmierci aktora zapuszczonego i popadającego w ruinę. Tutaj to już spotkaliśmy chyba większość uczestników zawodów:-) A niby taka kameralna imprezka. Strasznie szkoda, że trzeba było się spieszyć, bo chętnie pomyszkowałabym w tych zapuszczonych chałupinach i pocykała fotek. To jest jeden z minusów imprez na czas - nie ma kiedy dokładnie obejrzeć ciekawych obiektów na trasie.


Jedna z chałupek w skansenie.

Kolejne dwa punkty - 3U i 6D nie wzbudziły mojego entuzjazmu. To były kolejne teoretyczne jeziorka, do których ciężko było trafić, czy raczej ciężko było się przedrzeć przez chaotyczną i nieuporządkowaną roślinność. Dodatkowo byłam już zmęczona i miałam powoli dość. Niby nie zrobiliśmy dużo kilometrów, ale jakoś niewyspanie w połączeniu z trudnym terenem zupełnie ścięły mnie z nóg. Jakoś musiałam się jednak zebrać w sobie, bo przed nami były cztery punkty  z wagą 7, więc poważna sprawa. Tomek ustalił taką dość dziwną kolejność zaliczania ich - 7F, 7Z, a potem powrót po 7W i 7S.
7F lidarowy - dołek w otoczeniu niczego dookoła, a o dziwo znaleźliśmy dość łatwo.Śmy to może lekkie nadużycie, bo po lidarach oprowadzał nas Tomek - ja się nie znam, nie ogarniam, a przede wszystkim nie dowidzę, więc szare na szarym dla mnie praktycznie nie istnieje.
7Z był już na zwykłej mapie, znowu przy jeziorku jak kłamała mapa:-) Punkt wisiał nad sporą, suchą dziurą i mieliśmy wątpliwości, czy to ten właściwy. Tomek obleciał najbliższą okolicę, a ponieważ nie znalazł nic lepszego, więc wzięliśmy co było. Co prawda nasz ślad pokazuje, że nie dotarliśmy do miejsca zaznaczonego przez autora mapy, ale punkt został nam zaliczony. Albo źle stał, albo to niedokładność gps-a.
Na  7W i 7S położonych na jednym wycinku lidarowym totalnie polegliśmy. Ja co prawda kiedy tylko obejrzałam wycinek, wiedziałam, że tego nie da się znaleźć, ale Tomek był pełen optymizmu. Kolejny raz spotkaliśmy Łaziki, którzy twierdzili, że lampion jest przed nami. Faktycznie kawałek dalej znaleźliśmy go i wbiliśmy jako 7S. Od niego, na azymut ruszyliśmy na 7W, ale ponieważ wbiliśmy zamiast 7S stowarzysza, więc wiadomo, że wyszliśmy w krzaki. W końcu poddaliśmy się, postanowili olać 7W i lecieć dalej, bo czas poganiał. I tak lecąc dalej, przypadkiem natknęliśmy się na kolejny lampion. Tomek jakimś cudem rozpoznał w nim 7W, choć dla mnie mogło to być wszystko:-) Polecieliśmy jeszcze przebić stowarzysza z 7S i pognaliśmy na 3Z.


Połaziliśmy troszkę:-)

3Z na mapie znowu było zaznaczone jako jeziorko i tradycyjnie był to zwykły, suchy dołek, z daleka w ogóle wyglądało jak zwykła kępa drzew.

W drodze na 5Y.

Z 5Y i 4N to już niewiele pamiętam, bo skupiałam się tylko na tym żeby dotrwać do końca. Teoretycznie z 5Y do 4N prowadziła droga i to rysowana na mapie grubą linią, więc powinna być co najmniej szeroka i utwardzona, a tymczasem były to troszkę rzadsze krzaki z powalonymi drzewami w poprzek. Za taką drogę to ja uprzejmie dziękuję! W pierwotnej wersji planowaliśmy tą drogą dojść niemal na metę, ale w zaistniałej sytuacji przebiliśmy się na wschód do uczciwego asfaltu. A na asfalcie mogliśmy przyspieszyć. Do mety dobiegliśmy z kilkuminutowym zapasem i choć końcówkę mogliśmy zrobić nawet czołgając się, zadaliśmy szyku wbiegając do szkoły.
 - Jeść! Jeść! Jeść! - ty było jedyne czego pragnęłam na mecie. Do wyboru mieliśmy dwie zupy - barszcz czerwony albo grochówka. A w zasadzie nie "albo", bo można było zjeść obydwie. Ale zanim dopadliśmy stołu, jeszcze wyszliśmy do sklepu po drugiej stronie ulicy żeby kupić jakieś pieczywo do domu. Przy okazji oczywiście znalazły się i napoje odpowiednie dla każdego z nas, czyli dla kierowcy i dla nie kierowcy:-)

Grochówka była przepyszna, barszcz się już nie zmieścił.

Ponieważ Adam starał się jak najszybciej policzyć i ogłosić wyniki, postanowiliśmy poczekać, choć na podium nie liczyliśmy. Zajęliśmy dobre piąte miejsce, ale nawet gdyby to było ostatnie, to i tak zabawa była przednia. Muszę przyznać, że po tych 31 kilometrach byłam bardziej zmęczona niż po niejednej pięćdziesiątce. Teren był trudny, dużo przedzierania się przez chaszcze, trochę błądzenia, no i niewyspanie. Po powrocie do domu padłam jak mucha.
A tak wyglądała nasza karta startowa:

Nasze Hałowe osiągnięcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz