wtorek, 5 listopada 2019

Z mapą na spacer, w znaczeniu doslownym:-)

Nie, świat nie skończył się na Przejściu Smoka, to tylko ja mam znowu opóźnienia. We środę po Smoku pojechaliśmy biegać na "Z mapą na spacer" na Białołękę. W tym roku, chociaż byłam zapisana na cały cykl, jakoś nie składało mi się i to miał być chyba mój drugi występ w imprezie. Teren zawodów był niewielki, więc nawet trasa długa miała mieć poniżej 3 km. Ale nawet zmieszczenie 2 km na tym małym kawałeczku wydawało mi się pomysłem dość karkołomnym, więc tym bardziej byłam ciekawa jakież to mapy przygotują nam organizatorzy. No i wyobraźcie sobie, że udało im się upchnąć na skraweczku lasu aż 27 PK


Punkty były naćkane jeden koło drugiego i były aż trzy motylki. Z jednej strony łatwo, bo wszędzie blisko, to nawet czesząc po centymetrze można wszystko znaleźć, z drugiej strony trudno, bo człowiek się jeszcze nie rozpędzi, a punkt już zostaje w tyle.
Wyruszyłam w ciemność zaraz za Tomkiem, korzystając z czyjejś nieobecności, bo moja minuta startowa była znacznie późniejsza. Już po kilku krokach wiedziałam, że nie będzie żadnego biegania. Po pierwsze to nic nie było widać, no bo ciemno, a po drugie pod warstwą spadłych liści kryły się różne nieprzyjemne niespodzianki, a bardzo nie chciałam się uszkodzić.
To była taka trochę śmieszna runda - szłam  (no bo przecież nie biegłam) na jakiś punkt, trafiałam kierując się światłem czołówek i albo docierałam na właściwy, albo na całkiem inny i z niego namierzałam się dalej. Jakoś to nawet powoli szło. Bardzo powoli w zasadzie. Błąkałam się praktycznie przy każdym punkcie, mimo że uczciwie i skrupulatnie ustawiałam kompas, więc może trafiłam na jakieś anomalie magnetyczne, albo co:-) Najlepiej wyszedł mi jeden z dłuższych przebiegów - z PK 5 na PK 6. Z dziewiątki zamiast na dziesiątkę powędrowałam na dwójkę i dobrze, że mam nawyk sprawdzania kodu, więc przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. Był jeden jedyny odcinek, kiedy biegłam, tak jak powinnam przez cały czas - z dwunastki na trzynastkę, oczywiście zahaczając wcześniej o PK 14, bo czemu nie? Ścieżek zasadniczo unikałam, bo przecież nie jestem cienias, co spaceruje po ścieżkach, a poza tym przecież nie pozwalał mi na to święty Azymut.
W okolicach PK 24 czekał na mnie Tomek, który już dawno zaliczył trasę i chciał uwiecznić moje zmagania z mapą.

PK 25

Nawet z ostatnim punktem stojącym tuż przy szkole i mecie, tyle, że po drugiej stronie ulicy, miałam problem. Konrad pokazywał mi go palcem, a ja niczym totalna ślepota patrzyłam nie widząc.
Muszę przyznać, że tak abstrakcyjnego śladu to nie miałam chyba z żadnych zawodów - wygląda jakbym się snuła po lesie w jakimś pijanym widzie nie wiedząc gdzie i po co lezę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz