niedziela, 1 grudnia 2019

Uniwersytet Bushcraftu

Nocne Manewry są jedną z moich ulubionych imprez, ale mają jedną wadę - odbywają się w listopadzie i do tego w nocy. Tak jakby nie można ich było zrobić w piękny słoneczny wiosenny dzień na przykład. Bo zimną noc to jednak najlepiej spędzić w ciepłym łóżku - chyba się zgodzicie. Ale co było robić? Tak organizatorzy wymyślili, to trzeba było się dostosować. Nawet w sobotę nie można było naspać się na zapas, bo przecież rano miał przyjść mail z informacją gdzie zawody się odbędą. Sadowne całkowicie nas satysfakcjonowało, bo nie trzeba było przebijać się przez Warszawę i jeszcze po drodze nam było zgarnąć Kamila z Agaty zespołu. A dodatkowo w okolicach Sadownego już byliśmy na zawodach, co oczywiście w moim przypadku nie jest żadnym ułatwieniem, bo jak powszechnie wiadomo mi można codziennie robić zawody na tym samym terenie, a ja i tak nie wiem gdzie jestem.
Do bazy dotarliśmy na tyle wcześnie, że jeszcze znaleźliśmy dobrą miejscówkę na rozbicie obozowiska, zdążyliśmy zjeść po kanapce, załapać się na oficjalne rozpoczęcie i dopiero wtedy powoli zebraliśmy się do autobusu. Podczas jazdy usiłowaliśmy wypatrzyć przez okno gdzie to nas wiozą, ale ciemno, to nawet tabliczek z nazwami miejscowości nie było widać. Autobus zatrzymał się na ostatnim metrze asfaltu, bo dalej był już tylko las. Do startu musieliśmy dojść jeszcze prawie kilometr.

 
 W oczekiwaniu na naszą minutę startową.

Nasza mapa miała jakby proroczy tytuł: Uniwersytet Bushcraftu. Bushcraft to takie survivalowe krzalowanie i mniej więcej tego można było oczekiwać na trasie. Mapa składała się z dwóch części - podstawowa w skali 1:25000 i załącznik z gęstymi punktami w skali 1:10000. Wyjątkowo na mapie nie było żadnych przeszkadzajek zasłaniających najważniejsze dla podejmowania decyzji miejsca, nic nie trzeba było dopasowywać, a jedynie na małej mapce wycinki zamieniły się miejscami, ale w tak prosty sposób, że nawet małpa powsadzałaby je na swoje miejsca. Nie wyglądało to źle, ale pomni ubiegłorocznej sromotnej porażki  woleliśmy zachować najwyższą czujność. Na starcie jeszcze tylko dopytaliśmy, czy bogaty opis jest istotny, czy tylko sztuka dla sztuki, a dowiedziawszy się, że można go pominąć od razu ruszyliśmy w las. Punkt pierwszy był łatwy i wszedł bez problemu, więc cieszyłam się, że już łapiemy się na sklasyfikowanie, oczywiście pod warunkiem dotarcia na metę:-)) Punktu drugiego nie bardzo wiedzieliśmy na czym szukać. Przy tej skali mapy widzieliśmy tylko całą masę gęstych poziomnic powyginanych jak ósmy paragraf i nasz punkt mógł być równie dobrze na górce jak i w obniżeniu. Nie pomogła nawet moja lupa, którą przewidująco wzięłam ze sobą. Żeby nie pogubić się przy czesaniu terenu nie rozbiegliśmy się każde w innym kierunku, jak robimy to za dnia, tylko ja zostałam w ustalonym miejscu jako świecący znacznik, a Tomek oblatywał pobliskie górki i dołki. Coś tam znalazł, ale jak się okazało potem, był to stowarzysz. Chociaż czy na pewno? Tylko 4 z 12 zespołów nie ma  na tym punkcie stowarzysza, więc coś jednak musiało tam być nie halo. Tak myślę.
Punkt trzeci stał uczciwie na skrzyżowaniu ścieżek i o dziwo, mimo że mapa prehistoryczna to ścieżki były. Tomkowi jak zwykle nie podobały się odległości i sprawdzał wszystkie skrzyżowania, ja zaś stanęłam sobie przy upatrzonym lampionie i czekałam. Oczywiście, że w końcu do niego wrócił:-) Przy trójce przegonił nas Kazio, który startował kilka minut po nas, więc z trójki na czwórkę ruszyliśmy biegiem. Prawdę mówiąc biegliśmy też po to żeby się rozgrzać, bo nachalnie gorąco to nie było.
Do piątki szliśmy drogą na skraju wycinki, potem przez wycinkę, bo drogę gdzieś wcięło, ale staraliśmy się iść po linii, tak jakby droga była. Ślad pokazuje, że nawet nam to dobrze wyszło. Końcówkę musieliśmy już brać na azymut, tyle tylko, że na obranym azymucie nie było żadnej górki, bo przyjęliśmy założenie, że szukamy górki. Ludzie!!! Górkę nam zajumali!!! Tam to sobie trochę pospacerowaliśmy, ale że podobno w przyrodzie nic nie ginie, to i górka się znalazła.
Do szóstki udało się nawet większość trasy pokonać drogami, a u celu czekał na nas śliczny, kolczasty młodnik. Uwielbiam to smaganie igłami po twarzy i tę adrenalinę - ocalę oczy czy nie? Na szczęście udało się nam od razu wstrzelić na punkt, więc młodnikowe atrakcje nie trwały długo.
Po podbiciu punktu szybko uciekliśmy, bo nadciągała jakaś silna grupa, to co mieliśmy im ułatwiać i pokazywać gdzie iść. Tacy wredni jesteśmy:-)

 PK 6 

Siódemka - prościzna. Dojście drogami, a dużej dziury nie można było przeoczyć. Ósemka i dziewiątka też były podejrzanie łatwe - znowu wszystkie drogi się zgadzały, a lampiony wisiały tam, gdzie powinny. No co jest??? I to ma być bushcraft??? Według mapy uszliśmy od startu już kawał drogi, a ja nawet nie poczułam lekkiego zmęczenia. Fakt, że po Przejściu Smoka, Dużej Hale i GEZnO manewrowa trasa pod względem trudności terenu była jak bułka z masłem, pikuś, kaszka z mlekiem i małe piwo. Jedyną przeszkodą terenową były elektryczne pastuchy, którymi gęsto były usiane pola, bo nawet ciek wodny okazał się wyschnięty. Ta łatwość terenu i łatwość nawigacji podstępnie uśpiła naszą czujność i dziesiątkę wzięliśmy stowarzyszoną. Zaczęliśmy jej szukać dużo za wcześnie, ale z nią też musiało być coś nie tak, bo oprócz nas aż 8 zespołów wzięło stowarzysza, a jeden nie znalazł dziesiątki w ogóle. W okolicach punktu znowu spotkaliśmy liczną konkurencję, bo wszyscy mieli problemem z trafieniem. Tradycyjnie robiłam za świecący znacznik i tylko bałam się jakim cudem w tym roju światełek będę wiedziała, które jest Tomka, a on będzie wiedział, które jest moje. Jakoś się nam udało odnaleźć, a nawet przy podbijaniu punktu byliśmy zupełnie sami, bo reszta grupy gdzieś nagle zniknęła. Stojąc jako ten świetlny znacznik trochę zmarzłam, ale na szczęście do jedenastki dało się biec, bo trafiliśmy jakąś drogę, której co prawda na mapie nie było, albo miała inny przebieg, ale miała pasujący nam kierunek. Potem skrajem lasu poszliśmy aż do linii wysokiego napięcia, która była dla nas dobrym znacznikiem, a od linii na azymut idealnie na punkt.
Z jedenastki na azymut przedarliśmy się do drogi, potem już luksusowo pod sam PK 12, który znowu był nie wiadomo na czym. Na mapie była jakaś powyginana poziomnica, ale przy tej skali mapy wyglądała raczej jak punkcik, który mógł być zarówno górką, jak i dołkiem. Dla mnie to jest trochę irytujące, kiedy nie wiem czego tak dokładnie szukam i w efekcie zamiast punktu w terenie, trzeba patrzeć za lampionem, a chyba nie o to chodzi. Gdzieś w okolicach punktu spotkaliśmy Dorotę z Arkiem, którzy byli mocno zdegustowani faktem, że nie znaleźli dziesiątki. Do trzynastki lecieliśmy za nimi, ale po asfalcie, a potem dobrej drodze byli nieco szybsi. Spotkaliśmy się znowu przy PK 13 na ornym polu, którym oni szli już od punktu, a my dopiero na punkt. Trzynastka była na skrzyżowaniu rowów, chociaż tego skrzyżowania to dobrze trzeba było wypatrywać, tak było niepozorne i zarośnięte krzakami. Wzdłuż rowu poszliśmy do drogi, takiej z cywilizacją czyli zabudowaniami. Czternastka okazała się być chyba najtrudniejszym punktem, chociaż samo luksusowe dojście prawie na miejsce nie wskazywało, co nas czeka. Lampion miał wisieć na przełączce między dwoma górkami na lekkim wybrzuszeniu - a przynajmniej my tak odczytaliśmy mapę. Niestety cała okolica porośnięta była młodnikiem i zorientowanie się, gdzie jest która górka graniczyło z cudem. A właściwie było cudem. Ponieważ my cudów nie potrafimy robić, więc właściwego lampionu nie udało się nam znaleźć. Powiedzmy sobie szczerze - znalezienie jakiegokolwiek wydawało mi się zupełnie nierealne. Czy ja narzekałam na poprzedni młodnik? Nooo, to ten był dużo, dużo większy, a ponieważ w młodnikach w ogóle nie powinno się stawiać punktów, więc byłam przekonana, że szukamy w kompletnie złym miejscu i szłam za Tomkiem jedynie po to, żeby się nie rozdzielić i potem nie błąkać samotnie - zespół to zespół. Oprócz nas ktoś jeszcze przedzierał się przez iglaki i ciekawa jestem co znalazł. Czy tego tytułowego bushcraftu to nie dało się jakoś równomiernie rozłożyć na całej trasie? Musiał się cały zmieścić w tym jednym miejscu?? W każdym razie w młodniku myślałam sobie bardzo złe rzeczy o autorze trasy, którego bardzo lubię, ale w tamtym momencie jakoś o tym nie byłam w stanie pamiętać:-) 
Jedyne co mnie podtrzymywało na duchu to fakt, że następny punkt to już miało być ognisko i chwila relaksu. Co prawda wciąż jeszcze nie byłam jakoś szczególnie zmęczona, ale manewrowe ognisko to rzecz święta i trzeba je zaliczyć. Manewrowe ognisko to dość rozlegle przedsięwzięcie, więc nic dziwnego, że nie mogliśmy znaleźć lampionu i musieliśmy spytać obsługę gdzież to go schowali. A schowali kawałek za namiotem, w którym oddawało się mapy i karty startowe. Przy ognisku, jak zwykle, spotkaliśmy masę znajomych i jak zwykle zamiast kiełbasy upiekliśmy sobie twarze. Ja to mam taki pomysł racjonalizatorski na przyszłość. Jeśli drodzy Organizatorzy będziecie mieli miejsce (zadbajcie o to!), to zamiast jednego ogromnego ogniska, do którego i tak nie daje się podejść, zróbcie dwa, trzy mniejsze. Gwarantuję, że to lepsze rozwiązanie. Chociaż raz chciałabym sobie upiec kiełbaskę, a nie tylko potrzymać ją w odległości metra od najbliższego płomyka, bo bliżej nie da się podejść.

 Przy ognisku spotkaliśmy Chrumkającą Ciemność

Większość trasy mieliśmy już za sobą, ale za bardzo nie rozsiadaliśmy się, bo lepiej wcześniej wrócić do bazy i walnąć się w śpiwór, niż posiedzieć przy ognisku, ale za to później wrócić.
Przez szesnastkę przelecieliśmy jak burza, siedemnastka też nie przysporzyła nam zmartwień. Jakoś w tym terenie chyba w ogóle nie ma żadnego postępu cywilizacyjnego, bo drogi sprzed czterdziestu lat wciąż są w tym samym miejscu. Spodziewałam się asfaltu w lesie, nowych osiedli, jak w większości lasów, a tu nic. Na osiemnastce daliśmy się strasznie głupio nabrać na stowarzysza. Tak sobie myślę, że te łatwe fragmenty trasy były specjalnie wstawione, żeby uśpić czujność zawodników i my po raz drugi nabraliśmy się na ten trik. Kiedy skończyła nam się ścieżka i zobaczyliśmy lampion, bez namysłu go podbiliśmy, no bo tak to wyglądało też na mapie: punkt na końcu ścieżki. A że było sto metrów za wcześnie? Niby Tomek coś tam napomknął, że punkt powinien stać trochę dalej, ale nie upierał się przy tym.
Zbliżaliśmy się do mniejszego wycinka mapy z gwiazdką zawierającą wycinki kołowe. Czujnie zauważyliśmy, że północ jest w inną stronę niż podpisy punktów - za starzy wyjadacze jesteśmy na takie numery:-) Myślę, że nikt się na to nie nabrał.
Do przejścia przez tory (przed którymi nas ostrzegano na odprawie, że pendolino nimi pędzi) poszliśmy trochę naokoło, ale za to drogą, a nie po chaszczach wzdłuż torów. Do chodzenia wzdłuż torów zniechęciła nas skutecznie jesienna edycja Hały, którą jeszcze dobrze mieliśmy w pamięci. Przez tory można było przejść w dwóch miejscach - drogą i potokiem. W pierwszym odruchu mieliśmy iść drogą, ale uznaliśmy, że od rzeczki będzie dużo łatwiej namierzyć się na punkt. Kiedy doszliśmy do przecięcia rzeczki i torów, okazało się, że obok wybetonowanego koryta nie ma żadnej choćby najmniejszej dróżki w prześwicie pod torami i nie ma zmiłuj - trzeba iść wodą. Na szczęście woda nie sięgała nam powyżej podeszew i udało się przejść suchą stopą. Jak to dobrze, że nie trafiła się nam pora deszczowa:-). Dziewiętnastkę znaleźliśmy bez problemu.
Między dziewiętnastkę a dwudziestkę musieliśmy wpasować fragment z gwiazdki  i przestawić się mentalnie na nową skalę mapy 1:10000. Dopasowanie wycinków, które były jedynie pozamieniane miejscami, a trzy obrócone, poszło błyskawicznie, zwłaszcza, że wstępne rozeznanie zrobiłam już wcześniej. Zaczęliśmy od PK A, potem zgarnęliśmy E, a przy D pojawiły się problemy. E i D leżały blisko siebie, po przeciwnych stronach ścieżki, tyle, że D... nie było. Owszem, natknęliśmy się na lampion, ale był tak bardzo w nieodpowiednim miejscu, że zdecydowaliśmy się wbić BPK. I to była bardzo dobra decyzja, bo osobie rozstawiającej punkty najwyraźniej pomyliły się końce górki.
Od D zeszliśmy do przecinki i idąc nią w stronę PK 20 robiliśmy krótkie wypady na boki żeby zebrać PK C, F i B. Dwudziestkę na skrzyżowaniu drogi i mało widocznej przecinki trafiliśmy z marszu, a potem coraz większymi drogami i asfaltami gnaliśmy w stronę bazy żeby wyrobić się w wyznaczonym przez organizatora czasie i uniknąć punktów karnych. Udało się. Na mecie byliśmy 5 minut przed limitem. Ponieważ posiłek był w innym budynku niż nocleg, więc nawet się nie przebieraliśmy tylko gnani głodem poszliśmy od razu na stołówkę. Na ziemniaki już się nie załapaliśmy, ale żurku dla nas jeszcze starczyło. Podobno ci, co wrócili później już nie mieli tego szczęścia.

 Pyszny żurek, tylko wszyscy bezskutecznie szukali w nim jajek:-)

Ranek przywitał mnie miłą niespodzianką - okazało się, że zajęliśmy drugie miejsce. I to mimo czterech stowarzyszy. No to odkuliśmy się za ubiegłoroczną porażkę:-) Naszą nagrodę od razu zaanektowała Agata, a nam na pocieszenie zostało ptasie mleczko. I bierz tu rodzinę na zawody:-)

Autor trasy wręcza nam dyplomy, a my pękamy z dumy.

W przyszłym roku odbędzie się jubileuszowa - dziesiąta edycja Nocnych Manewrów i już jestem ciekawa co też Organizatorzy wymyślą za atrakcje. Jedno jest pewne - jak zawsze będzie perfekcyjna organizacja i świetna zabawa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz