Impreza odbywała się na Polu Mokotowskim i wydawało mi się, że nic mnie tam nie zaskoczy, bo po tylu zawodach jakie się tam już odbyły, to nawet ja mam mgliste pojecie gdzie co jest. Ale oczywiście wystarczyło poszatkować mapę, dołożyć lidary i hipsometrię i już człowiek zgłupiał. Znaczy ten człowiek, to ja, bo Tomka nie będę postponować, jak chce, to może sam. O, tak wyglądała mapa:
Do tego był jeszcze długi opis z informacją jak potwierdzać, co potwierdzać, jaka punktacja oraz pytania do punktów nielampionowych. Duuuużo czytania. Tomka najbardziej zainteresował punkt V1 i już od startu kombinował gdzie to może być. Tak praktycznie, to mogło być wszędzie, każda górka i jej okolice była więc podejrzana.
Tradycyjnie nie zaczęliśmy od poskładania mapy do kupy, tylko poszliśmy przed siebie z założeniem, że jakoś to będzie. Faktycznie było. Jakoś. Trochę ulataliśmy się na tym w sumie niewielkim obszarze. Najpierw zaliczyliśmy te punkty, co do których nie mieliśmy wątpliwości gdzie są, potem te, które udało się w międzyczasie dopasować, a na końcu szukaliśmy tych, co to nie wiadomo gdzie są. Tym sposobem po kilka razy byliśmy w niektórych mniej oczywistych dla nas miejscach. Największym wyzwaniem były punkty V. Do wyboru były trzy, ale wziąć trzeba było tylko dwa. Jeden udało się właściwy, ale na drugim mamy stowarzysza. Jeszcze na T2 się machnęliśmy, ale summa summarum nawet nie najgorszy wynik mamy.
Meta etapu mieściła się w Cafe Drukarnia i tam odbyła się część bardziej zlotowa, czyli pogaduchy. Chociaż w sumie co tam można pogadać jak jeden koniec stołu nie słyszy drugiego, ludzie przychodzą, wychodzą i ciągle jest ruch, a do tego robi się coraz później, a następnego dnia do roboty trzeba wstać przed świtem. Jak dla mnie to taki zlot, nie zlot. Ale imprezka spoko.
Na mecie w Cafe Drukarnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz