W sobotę Tomek pokazał mi mapę, na której mieliśmy biegać i od razu poczułam z nią mocną więź duchową. Oczami wyobraźni już widziałam jak umieram podczas wspinaczki na forty albo gubię się między nimi. Albo jedno i drugie:-)
Clear, check, start.
Już na starcie trzeba było podjąć decyzję - obiec fort, czy wleźć na niego i zleźć. Moje wyznanie św. Azymuta preferuje bieg po prostej, ale jak oszacowałam wysokość i stromiznę wału, to złamałam się i postanowiłam obiec. To była słuszna decyzja. Niestety, nie wszędzie to się kalkulowało i czasem szybciej było pokonać przeszkodę górą niż ją obiec. Oczywiście część punktów usytuowana była na górze nasypów, a szczytowym osiągnięciem było postawienie lampionów na sąsiadujących wałach - np. PK 3 i 4, a potem PK 8 i 9. Wspinaczkę i bieganie nasypami utrudniała wycinka drzew - pod nogami pełno było patyków, a wśród nich ukryte zdradliwe pieńki.
Po zaliczeniu kilku punktów zauważyłam, że zgubić się, to mi się tu raczej nie uda - wszystko było tak charakterystyczne, że aby się zlokalizować wystarczyło rozejrzeć się dookoła. Nooo, tak to ja lubię.
Ponieważ teren zawodów był malutki, to biegaliśmy w kółko jak chomiki na karuzeli. Śmiesznie wyglądało jak cała masa ludzików wdrapywała się na czworaka pod górę, albo zjeżdżała na butach (lub tyłkach) w dół i tak na niemal każdym wale. Dłuuugi, a przez to morderczy dla mnie przebieg z PK 10 do PK 11 udowodnił mi, że jednakowoż wcale nie muszę wspinać się na forty, żeby paść na twarz.
Zabawa była przednia, a choć teren wymagający żelaznej kondycji, to tym bardziej byłam dumna z pokonania najdłuższej trasy. To było chyba najlepsze BnO w jakim w ogóle brałam udział, zaraz po biegach w budynkach. Jak dla mnie to wszystkie zawody na orientację mogą się odbywać w takich okolicznościach przyrody! Hej! Organizatorzy słyszą?!
Co tu dużo pisać - popatrzcie sobie:
Lepiej obiec.
Z górki na pazurki!
Malownicze filary.
Ostatni punkt.
Meta!
Mimo, że ani raz się nie zgubiłam ślad wygląda abstrakcyjnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz