Ścigać się co prawda nie zamierzałam, ale ze startu ruszyłam biegiem, żeby to jakoś wyglądało. Jak tylko zniknęłam za górką przeszłam do marszu:-) Jedynka i dwójka weszły gładko. Nie przejmowałam się żadnymi przekoszeniami mapy, tylko leciałam jak azymut kazał. Może jednak nie ma tego przekoszenia, jeśli wyszłam idealnie na punkty? A może te przekoszenia są tylko lokalne? Bo na trójkę już mnie zniosło trochę na zachód. Coś mi się nie zgadzały ścieżki, ale i tak uporczywie szukałam tam, gdzie mnie zaniosło. W końcu widząc, że nic z tego, podeszłam do dużego skrzyżowania, żeby mieć stuprocentową pewność, gdzie jestem i dopiero z niego namierzyłam się porządnie. Udało się.
Oj tam, raptem jedno kółeczko dodatkowe...
Do szóstki szło idealnie. Tam gdzie na azymut to wręcz niemal po prostej, gdzie się dało, nadrabiałam drogami, bo jednak po równym to trochę szybciej. Od szóstki w słusznym kierunku prowadziła malutka ścieżynka.
- Aha, nasi wydeptali - pomyślałam i trzymałam się jej. Co prawda każde zerknięcie na kompas pokazywało, że coraz bardziej znosi mnie w lewo, ale beztrosko zrzuciłam to na karb tego mitycznego przekoszenia północy. Jak człowiek chce, to sobie wszystko wmówi. Tak jak mapa pokazywała, przecięłam jedną dużą i dwie mniejsze ścieżki, a że nie w tym miejscu co planowałam.... Punkt miał być ciut poniżej ścieżki lecącej po skosie, więc wszystko się zgadzało, bo i taka ścieżka była. Zaczęłam szukać okopu (bo tak wypatrzyłam na mapie) ale znalazłam tylko dwa puste dołki. Zero lampionów. No dobra, może za wcześnie, może za daleko zaczęłam szukać... Przebiegłam się kawałek w jedną i drugą stronę, potem zupełnie bezsensownie pobiegłam na południe i prawdę mówiąc sama nie wiem po co. Wróciłam znowu do znalezionych wcześniej dołków i w końcu postanowiłam dokładniej przyjrzeć się mapie. Po pierwsze - punkt miał być na nosku, muldzie, czy co to jest takie wypukłe do góry, a nie w okopie, po drugie - miał być na zboczu, a nie na płaskim, a po trzecie - po cholerę leciałam jakimś śladem zamiast pilnować się kompasu???? Chciałam sobie ułatwić, to mnie pokarało.
Przy siódemce spędziłam czas tak raczej turystycznie.
Na kolejne punkty już się nawet nie spieszyłam, bo i po co? Przecież tyle czasu straciłam na siódemce, że chyba każdy szybciej ode mnie pokona trasę. Jeśli potem podbiegałam, to jedynie i wyłącznie w celach kalorycznych, to znaczy żeby spalić czwartkowe pączusie i przygotować się do imprezy, jaka mi się szykowała wieczorem. Za to mapę i kompas śledziłam tak pilnie, że do reszty punktów maszerowałam jak po sznurku. Zobaczcie na przykład taki przebieg PK 11 - PK 12 - istny majstersztyk:-) No, to średnia osiągnięć w sumie mi się bilansuje
No, ale poza PK 3 i PK 7 to całkiem fajnie.
Na mecie czekał już Tomek i powstrzymywał fotografa od pójścia sobie, dzięki czemu mam taką fajną fotkę z dobiegu do mety. Tak - biegłam na metę, w końcu jakieś wrażenie na oczekujących trzeba zrobić, nieprawdaż?
Ostatnie metry.
Niby w każdą sobotę zaliczamy i parkrun i jakąś orientację, ale tym razem wyjątkowo dostałam w kość. Czułam się cała ociężała i marzyłam jedynie o pozycji horyzontalnej. Nie, sobota, to naprawdę nie był dobry dzień na bieganie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz