sobota, 27 maja 2023

Jaga Kora czyli tłuczenie miski.

Już w grudniu zeszłego roku wiedziałam, że w Jadze Korze nie pobiegnę. Nie żebym miała jakieś objawienie, to raczej mój ortopeda je miał. Uznawszy więc, że zdrowe nogi będą mi potrzebne na Wawel Cup, Jagę odpuściłam. Tymczasem Tomek poszedł na całość i zapisał się na najdłuższą trasę - 100 km. Od razu sobie pomyślałam: Chłopie, przecież tego nie ukończysz!, ale co mu tam będę mówić - niech sobie pomarzy. W międzyczasie kombinowałam jak zagospodarować siebie podczas tych kilku dni w Rymanowie i w końcu wykoncypowałam - zgłoszę się jako wolontariuszka. Moja propozycja pomocy została przyjęta wręcz z entuzjazmem, więc i ja miałam widoki na swoją Jagę Korę. Do kompletu jeszcze zwerbowałam Anię, która przyjeżdżała z Barbarą (kolejna fanka setki), ale nie biegła żadnej trasy.
Najpierw Kamil wysondował stan mojego układu ruchu, po czym przydzielił znakowanie trasy w czwartek. Pełen entuzjazm, bo w czwartek i tak planowaliśmy połazić po okolicy. Kolejna propozycja to dyżur w biurze zawodów w piątek do północy. Jasne, że przyjdę! Za jakiś czas padło hasło: sobota od 5.30 - biuro, a potem Polany Surowiczne. Tu skakałam pod sufit z radości. Nie, nie na tę 5.30, tylko na Polany. Przez długi czas byłam pewna, że propozycja piątkowa i sobotnia są rozłączne, no bo kiedy spanie??? Zupełnie zapomniałam, że organizatorzy przecież nie sypiają... i pomagam zarówno w piątek, jak i w sobotę. No, ale spoko. Zaniepokoiłam się dopiero przy kociołku. Kociołkowy miał w tym roku nie dotrzeć i ktoś musiał tę zupę ugotować. Niby na Polanach już gotowałam na 60 osób, ale 30 lat temu i na piecu, a nie na ognisku. Aż mi oczy wyszły z orbit z przerażenia na tę propozycję, no ale co? Ja? Ja nie dam rady? Panie, nie takie rzeczy my ze szwagrem po pijaku... Na szczęście po kilku dniach okazało się, że kociołek jednak zostanie ogarnięty i mogłam odetchnąć z ulgą.
Do Rymanowa przyjechaliśmy we środę wieczorem. Pogoda była taka sobie, żeby nie powiedzieć wręcz. Zimno i mokro. Niby w czwartek miało się ciut przejaśnić po jedenastej, ale wiadomo jak to z prognozami. Wpół do jedenastej w czwartek spotkaliśmy się z Kamilem w Moszczańcu, skąd wywiózł nas do Puław, obdarował taśmami, sprejem, patyczkami i instrukcjami co i jak. A potem wziął i odjechał. 
Ruszyliśmy. 
 
Pełni entuzjazmu idziemy spełnić swoją powinność.
 
Deszcz, który miał ustać po jedenastej, chyba zapomniał obejrzeć prognozy pogody i wciąż padał - raz mocniej, raz słabiej. Wcale nas to nie zniechęcało. Po wejściu w las było trochę lepiej, oczywiście jeśli nie trąciło się gałęzi, bo wtedy zimny prysznic.
Zgodnie z prikazem gęsto wieszaliśmy taśmy, nawet tam, gdzie z jednej strony drogi był elektryczny pastuch, a z drugiej... też elektryczny pastuch. Ale bo to wiadomo, gdzie się komu zechce zboczyć z drogi:-)
Wszędzie tam, gdzie trasa zmieniała kierunek, zgodnie z zaleceniem Kamila, obwieszaliśmy okolicę jak choinkę bożonarodzeniową, dodatkowo szprejując strzałki na ziemi. Mam nadzieję, że wyszło dobrze i nikt nie miał problemów. W kilku miejscach z powodu zwalonych drzew wytyczyliśmy małe obejścia, a jeden to nawet duży.
 
Pasmo Bukowicy.
 
Tak sobie szliśmy, wieszaliśmy, podziwialiśmy okolicę i w końcu naszła mnie refleksja, że znakowanie trasy jest dużo, dużo lepsze od samego biegu - wreszcie jest czas żeby podelektować się pobytem w lesie, nawąchać czosnku niedźwiedziego, popatrzeć na widoczki, a jak się człowiek zmęczy, to i przysiąść można (no dobra - mokro, to nie można, ale teoretycznie).
 
Musieliśmy uważać na niedźwiedzie.
 
Kiedy dotarliśmy do Darowa i czekało nas forsowanie Wisłoka, byłam już dobrze zmarznięta i trochę obawiałam się tej przeprawy, choć z drugiej strony z niecierpliwością na nią czekałam. Woda w rzece była dość wysoka jak na bród, a mocny nurt nieco utrudniał utrzymanie równowagi. Za to wcale nie była taka lodowata jak się spodziewałam. 
 
Chwila ochłody.
 
W końcu pokonaliśmy wszystkie wodne przeszkody i niedługo potem wyszliśmy na asfalt w Moszczańcu. Jeszcze tylko dojście do samochodu i fajrant - można wracać grzać się i suszyć.

W piątek już przed dwudziestą stawiłyśmy się z Anią w biurze zawodów, a Tomek i Barbara zostali zbierać siły przed startem. Wcześniejsza ekipa przekazała nam swoje obowiązki, po czym oddaliła się i zostałyśmy same. Same jak same - obok rozsiadły się BYTYJANA, w razie gdyby ktoś boso zjawił się na biegu, a co jakiś czas pojawiali się biegacze po pakiety startowe. W sumie to nie miałyśmy dużo roboty, bo przecież kontakt z zawodnikami był przyjemnością, a nie pracą. 
 
Wydajemy pakiety startowe.
 
Przed północą zjawił się Tomek z Barbarą. Bardzo ich wypatrywałyśmy, głównie z tego powodu, że obydwoje mieli klucze od pokojów, a nie chciałyśmy spać  byle gdzie. Chociaż w sumie - ileż to tego spania nas czekało, jak o 5.30 miałyśmy być z powrotem.
Noc z piątku na sobotę rzeczywiście okazała się za krótka i rano (rano? w środku nocy!) wstałam w formie zombi. Czas miałam wyliczony niemal co do sekundy, a tu jak na złość nie umiałam wyłączyć alarmu w telefonie. Piszczał i piszczał, ja nerwowo naciskałam, przesuwałam, dotykałam i wszystko co tylko przyszło mi do głowy, a tu nic. Co gorsza - usłyszałam ruch za ścianą - znaczy się : obudziłam sąsiadów:-( Dopiero po dwóch minutach udało mi się uciszyć gadzinę. No, ale te dwie minuty byłam w plecy. Zagęściłam więc ruchy, żeby zdążyć wypić kawę, bo bez tego ani rusz i jakoś udało się, a nawet na dole byłam kilka sekund przed Anią. 
Teraz następowała gorsza część imprezy - jazda samochodem, co zawsze jest dla mnie stresem, kiedy występuję w roli kierowcy, a nie pasażera. Na szczęście o tak nieludzkiej porze większość ludzi śpi, więc drogi miałam puste. Przed wyjazdem na Polany Surowiczne jeszcze półtorej godziny wydawałyśmy pakiety i wypatrywały "naszych", którzy powinni lada moment zjawić się na przepaku. Kiedy w końcu dotarli, ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu oznajmili, że schodzą z trasy, nóżki im się zepsuły i odpadły i w ogóle. To, że nie ukończą, to ja wiedziałam, ale że poddadzą się tak szybko??? I teraz co? Oni pójdą spać, a my jak głupie pojedziemy na Polany? W końcu krakowskim targiem ustaliliśmy, że jak odpoczną, to spacerkiem przyjdą do nas, a potem razem wrócimy. Tak uspokojone mogłyśmy już jechać.
Kiedy dotarłyśmy na miejsce część ekipy, która wyjechała wcześniej, uwijała się już przy stole, Tomek (nie nasz) przy ognisku szykował kociołek, a Bartek robił nastrój. Na zawodników natomiast  musieliśmy jeszcze trochę poczekać. 
Jako pierwsi pojawili się ci z najkrótszej trasy. Ku naszemu zawodowi cała czołówka ominęła punkt żywieniowy i od razu pognali na Polańską machając nam tylko z daleka. A my tak się staraliśmy:-( W końcu jednak znaleźli się tacy, którzy do nas zajrzeli i wreszcie mogliśmy się wykazać.
 
 W pełnej gotowości.
 
Ale zaraz, zaraz! Nasze wątłe oklaski (no bo ile hałasu zrobi kilka par rąk?) to trochę za mało na entuzjastyczne powitanie. Hałas! Potrzeba nam hałasu! Wpadłam do chałupy z okrzykiem: Gaaarneeek! I coś do walenia! Staszek (chatkowy) ze stoickim spokojem wskazał kuchnię, a tam od razu wypatrzyłam idealną miskę i nie mniej idealną (aczkolwiek z lekka nadgryzioną) chochelkę. Tak uzbrojona mogłam już witać przybywających. Waliłam w michę bez opamiętania i czułam, że właśnie odkrywam swoje powołanie życiowe. Znalazłam swoją małą niszę i zostałam miskową. Początkowo moje walenie w michę wzbudzało powszechny aplauz, jednak z czasem zauważyłam, że we wzroku niektórych osób z ekipy pojawia się coraz silniejsza żądza mordu. Tak dla bezpieczeństwa (własnego) oddalałam się z tym bębnieniem coraz dalej, ale też nie mogłam za daleko, żeby zdążyć dobiec do stołu z napojami, które pomagałam zawodnikom wlewać do butelek i bukłaków. 
Po jakimś czasie do chałupy dotarła żona jednego z zawodników zaopatrzona w dzieci, bębenek i duży dzwonek. O, jaki udawało nam się razem robić piękny hałas... Co tu dużo dyskutować - każdy jeden zawodnik zasługuje na oklaski, obębnienie i obdzwonienie i taka była nasza misja.
 
Full service.
 
Kiedy dotarł do nas Tomek z Barbarą byłam już mistrzem świata walenia w miskę, a ponieważ skądś wzięły się cztery mniejsze dzwonki, zatrudniłam Tomka jako dzwonkowego. 
 
 
 
Tak dla bezpieczeństwa ustawialiśmy się coraz dalej od centrum punktu (ta żądza mordu), w końcu przy samym ogrodzeniu, ale dzięki temu mogłam walić wbiegającym uczestnikom prosto w uszy. Chyba nikt nie może złożyć skargi, że był witany na punkcie bez należnego entuzjazmu. 
Jest natomiast od niektórych uczestników postulat rozszerzenia kadry o duchownego, bo były osoby, które wczołgując się na punkt błagały o ostatnie namaszczenie. Niestety, z rzeczy ostatecznych mieliśmy tylko cmentarz łemkowski po sąsiedzku. Jakoś nikt nie skorzystał.
Ogólnie na punkcie było bardzo wesoło. Część rozrywek organizowaliśmy sobie sami, część dostarczali uczestnicy, a część fotografowie, których w szczytowym momencie było w Polanach aż czworo (wliczając w to "naszą" Kasię). Teraz już wiem dlaczego za każdym razem w poprzednich latach, kiedy docierałam na Polany jako uczestnik wcale, ale to wcale nie chciałam ruszać dalej. Na Polanach jest po prostu najlepiej!
 
Bawimy się równie dobrze jak zawodnicy.
 
Wszystko co dobre szybko się kończy, nadszedł więc czas, kiedy na punkt dotarł ostatni zawodnik i nasz dalszy pobyt w tym cudownym miejscu nie był już niczym uzasadniony. Spakowaliśmy manatki, ogarnęli teren, żeby gospodarzom nie zostawiać syfu, pożegnaliśmy Staszka i ruszyliśmy w stronę Rymanowa.

Nawet taśmy z trasy już sprzątnięte.
 
Szkoda, że już po wszystkim. Choć kolejna edycja dopiero za rok, to już zaczynam zastanawiać się czy pobiec, czy jednak ponownie realizować się w tłuczeniu miski. Jak myślicie?

2 komentarze:

  1. Dobiegnij na Polany i zostań jako wolontariusz 😁😁😁
    A i faktycznie, trzeba pomyśleć o księdzu 🤪
    Pozdrawiam "Wasza" Kasia 😊😊😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z bębenkiem musiałabym biec, bo chyba sobie kupię.

      Usuń