Nadszedł ostatni dzień GP Mazowsza. Tym razem jechaliśmy do Chotomowa. Jazda już coraz mniej robiła na mnie wrażenie i gdyby majówka potrwała jeszcze z tydzień, to pewnie zostałabym mistrzem kierownicy.
3-ci maja, więc i my trzeciomajowi.
Teren nie był obcy, kilka razy już tutaj biegaliśmy, więc miałam nadzieję, że jakoś pójdzie. Chociaż po ostatnich kilku biegach... Nic nie wiadomo.
Do pierwszego punktu nie planowałam nawet próbować biec na azymut, tylko obiec sobie teren ścieżkami. Gdyby nie Tomek, to od razu ruszyłabym tak, jak trzeba, ale wynalazł mi w lesie jakąś ścieżynę i przekonał, że doprowadzi mnie, gdzie trzeba. W swojej naiwności ruszyłam nią, a po kilku metrach okazało się, że ścieżka zanika i trzeba wrócić do pierwotnego planu. No tak się zdenerwowałam, że aż pomyliłam się w liczeniu do dwóch i zamiast wejść w las na wysokości drugiej uliczki, weszłam przy pierwszej. Oczywiste, że lampionu nie znalazłam i musiałam wrócić. Na szczęście zobaczyłam innych zawodników wyłaniających się z lasu kawałek dalej, więc miałam już jakiś punkt zaczepienia.
Drugi punkt na końcu rowu, więc od razu jak tylko się dało, ruszyłam rowem, bo to najpewniejsze. Ale też nie najwygodniejsze. Trudno. Trójka blisko i łatwo. Poszło. Czwórka za to była daleko, daleko. Tak gdzieś do połowy odległości dawało się ścieżkami, ale potem już trzeba było na azymut. Wydawało mi się, że jedyną karpę w przebieżnym lesie, między dwoma zboczami znajdę bez trudu, ale słusznie mi się tylko wydawało. Na śladzie widać, że początkowo trzymałam się azymutu, a nagle odbiłam (odbiło mi) w prawo i po ptokach - karpy nie znalazłam. Kiedy już na tyle długo błąkałam się po krzakach, że nabrałam pewności o bezcelowości takiego działania, postanowiłam dojść do drogi na południe od punktu i namierzyć się z niej od nowa. Jedyna sensowna decyzja przyniosła oczekiwany efekt i w końcu trafiłam na czwórkę.
Piątka również była na karpie i to w gęstwinie, a jednak znalazłam ją dużo szybciej niż czwórkę i bez większych trudności. Już sama nie wiem od czego to zależy.
Pozostałe cztery punkty również nie nastręczyły większych trudności, choć przy szóstce leciutko szukałam, ale w dobrym miejscu. Od ostatniego punktu do mety był długaśny przebieg, a że byłam już mocno zmęczona, to ciągnął się jak guma u majtek (takich staroświeckich, bo w obecnych to już nawet gumy nie ma). W sumie to nie miałam się co spieszyć, bo Tomek znowu był na najdłuższej trasie, więc i tak musiałam czekać.
Podobno w ogólnej klasyfikacji całej Majówki na trasie B zajęłam pierwsze miejsce wśród kobiet, ale w tak nędznym stylu, że przynależny mi puchar mogę spokojnie nazwać pucharem hańby. Nawet go nie odebrałam. Blamaż, wstyd, sromota, kompromitacja i w ogóle...
Jak żyć panie premierze? Jak żyć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz