czwartek, 11 maja 2023

Majówka w lesie, a w zasadzie w parku, co niczego nie zmienia... - E3

Trzeci etap Majówki zapowiadał się najlepiej - po pierwsze blisko Zielonki, więc mniej stresu z dojazdem, po drugie w parku, a nie w lesie. 
- W parku to już się chyba przecież nie zgubię. Niemożliwe! - myślałam sobie, a los za moimi plecami dusił się ze śmiechu.
 
Idziemy na start.
 
Ponieważ trasy tym razem były króciutkie, zamiast na trasę B pobiegłam na C. Co prawda w ostatecznej klasyfikacji miałam tym sposobem mniej wyników w wybranej kategorii, ale moje wyniki i tak są jakie są, więc nie było o co kruszyć kopii.
 
 
Radosny start.
 
Punkt pierwszy przy ścieżce, więc lajtowo i parkowo, tak jak miało być. Dwójka na widowni obiektu sportowego. Łatwizna, gdyby nie to, że nie przewidziałam barierek. Punkt miałam niemal na wyciągnięcie ręki, ale jednak paru centymetrów brakowało, żeby podbić. Trzeba było obiec dookoła.
Do trójki znowu ścieżką i tu już się trochę zasapałam, bo chciałam szybko.  Po trójce zaczęło się bieganie na azymut. I co? I od razu się zgubiłam. A niby stosowałam się do wskazówek kompasu. Zniosło mnie sporo w lewo, ale ponieważ trafiłam na  skrzyżowanie, byłam pewna, że to dobre miejsce. Gdyby jeszcze tylko był tam lampion. Nie wiem po co pobiegłam kawałek ścieżką, ale może potrzebowałam czasu, żeby przemyśleć sytuację.

No, gdzie ta czwórka?

Jak widać, w piątkę też nie weszłam od pierwszego kopa, ale i tak już lepiej. Do szóstki już dawało się dobiec alejkami, podobnie siódemka i ósemka były ucywilizowane. Zasadniczo, gdybym chciała, to z ósemki na dziewiątkę (9=6) też mogłam dobiec ścieżkami, ale nie chciałam. W moim przypadku "nie chcę ścieżkami" było tożsame z "nie chcę trafić". Nie dość, że zniosło mnie w prawo, to jeszcze pobiegłam za daleko.
 
Halo! Kompas! Czy mnie widzisz?

Po dziewiątce byłam już tak zmęczona, że do dziesiątki lazłam, zastanawiając się, czy nie przycupnąć po drodze gdzieś na ławeczce. Chyba pogoda tak mnie wykańczała, bo zbierało się na deszcz i ciśnienie atmosferyczne  szalało. Na coś w końcu trzeba zrzucić winę za marne postępy:-) Lazłam dalej w ślimaczym tempie i kolejne dwa punkty znalazłam bez żadnych wtop. Wtopa czyhała na trzynastce. Totalnie poptaszkowały mi się ścieżki, myślałam(?), że jestem gdzie indziej, ale w końcu musiałam dopuścić do siebie myśl, że trzeba zmienić koncepcję. Obejrzałam więc mapę, ustaliłam gdzie jestem i ruszyłam we właściwym kierunku.
Czternastka ustawiona była w samym środku konkretnej gęstwiny i chwilę chodziłam jej brzegiem szukając miejsca, gdzie najlepiej się wbić. Strasznie nie chciało mi się tam włazić, ale punkt sam się nie podbije przecież. Oczywiście nie trafiłam od pierwszego kopa, bo ciągle coś trzeba było omijać i nieustannie oddalałam się od właściwego miejsca. Lampion znalazł Olgierd, z którym praktycznie mijałam się przez większą część trasy, chwilami kooperując.

Trochę gęstego i człowiek się gubi.

Piętnastka poszła gładko, bo przecież czasem coś musi się udać, za to zamiast  do szesnastki, pobiegłam od razu do siedemnastki. Ale to już wina Olgierda,bo biegłam za nim, a on głupio nawigował:-) No dobra, mogłam to zrobić samodzielnie, ale na końcówce byłam już pewna, że nic się nie da skopać. 
A los rechotał mi za plecami...

Zaraz... To nie jest szesnastka????
 
Przy szesnastce czekał Tomek i trochę zgłupiał, kiedy podbiegłam, obejrzałam punkt i wróciłam skąd przybiegłam.
W końcu jednak udało mi się szczęśliwie dobrnąć do mety, co widać poniżej.

Meta
 
Nooo, to ten tego... Nigdy nie myślcie sobie, że jak coś wygląda na lekkie, łatwe i przyjemne, to w rzeczywistości takie jest. Poza tym los i tak zawsze swoje wie....

Cała trasa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz