sobota, 8 lipca 2023

Wawel Cup - Bronaczowa Południe - deszczowa i ujarana.

Czwartego dnia zawodów pogoda zmieniła się diametralnie. Już w nocy ciut się ochłodziło i zaczęło padać. Niby prognozy ostrzegały przed deszczem, ale ostrzegały już od dawna, a potem odwoływały, więc przestałam im wierzyć.
Jeju, jak mi się nie chciało wstawać rano i wychodzić za próg. A gdzie tam tym bardziej biegać. No ale pojechaliśmy, bo co? Etap odpuszczę?

Miny ciut nietęgie.
 
Mieliśmy wczesne minuty startowe, więc nie było opcji, że deszcz przejdzie, więc tylko pocieszaliśmy się, że przynajmniej się nie spocimy:-) Dobrze, że start był z polany i nie trzeba było daleko iść. Najpierw wystartował Tomek, ja kilka minut po nim.

Tomek rusza na trasę.
 
Przez ten deszcz, to byłam tak dość mało zmotywowana, a spora zieloność na mapie tuż za startem demotywowała mnie jeszcze bardziej. Przelazłam przez to zielone zbierając na grzbiet wszystkie krople osiadłe na gałęziach, ale miało to i tę dobrą stronę, że mogłam przestać przejmować się deszczem, bo bardziej i tak nie dało się zmoknąć.
Zanim trafiłam do jedynki, zaliczyłam jedenastkę, bo jakoś tak mi było po drodze, a dopiero potem wlazłam we właściwy jar z jedynką, leżący kawałek dalej. Może nie wyszłam idealnie na punkt, ale znalazłam co trzeba.

Do jedynki przez jedenastkę.
 
Teren zawodów okazał się strasznie "ujarany" i gdyby nie deszcz, to jeszcze ekscytowałabym się, że podmokły, ale w zaistniałej sytuacji nie robiło to różnicy.
Dwójka na nosku, ale tak praktycznie na zboczu jaru, podobnie trójka, czwórka, piątka... Z trójki na czwórkę praktycznie szłam dnem wąwozu, po wodzie, ale za to nie musiałam się jakoś specjalnie namierzać. 
Na trasie kilkakrotnie spotykałam zawodniczkę w pelerynie przeciwdeszczowej, z kijkami w ręku i wciąż przy moich punktach. Szła sobie statecznie, często odchodząc od punktu w inną stronę niż ja, a potem... znowu się spotykałyśmy. Ja usiłowałam podbiegać jak tylko był płaski kawałek lub w dół, kombinowałam jak by najmniej nadłożyć drogi, wysilałam się, sprężałam i jakoś nie mogłam tej konkurencji zgubić. W końcu stwierdziłam, że najwyraźniej jestem cienias nad cieniasy i przestałam się przejmować, bo co zrobisz, jak nic nie zrobisz?
Po jakimś czasie zorientowałam się, że konkurencji w pelerynie już nie spotykam, za to inna zawodniczka wciąż pojawia się przy "moich" punktach. Ale gdy była potrzebna kiedy nie mogłam znaleźć ósemki, to jakoś się nie ujawniała:-(

Tak obchodziłam i obchodziłam tę gęstwinkę....
 
W końcu spotkałyśmy się koło tej ósemki, może ciut za nią (nie pamiętam dokładnie), w każdym razie od słowa do słowa postanowiłyśmy iść razem, bo co dwie głowy to nie jedna, co cztery oczy, to szybciej lampion wypatrzą. Sprężałam się jak mogłam, żeby nadążyć za nią, zwłaszcza pod górę i błogosławiłam miły chłodzący deszcz, bo w upale pewnie nie dałabym rady.
Po dziesiątce obie byłyśmy tak wykończone (choć założę się, że ja bardziej), że do jedenastki postanowiłyśmy pójść naokoło, ścieżką.
Z jedenastki do ostatniego punktu znowu ścieżką, do drogi, ale za to po górę. Na tym podejściu straciłam co najmniej trzy życia i kilka razy musiałam siadać, bo inaczej i tak bym się przewróciła ze zmęczenia. Moja nowa koleżanka stwierdziła, że tak blisko mety to już jakoś dotrę i "pognała" przodem.  Kiedy już dotarłam do drogi mogłam trochę przyspieszyć, a ponieważ od dwunastki do mety było w dół, to nawet pobiegłam. Niestety, koleżanki nie dogoniłam - wpadłam na metę tuż za nią. Na mecie dopełniłyśmy wzajemnej prezentacji, bo na trasie jakoś nie było okazji i dowiedziałam się, że współpracowałam z Moniką.

Finisz.

Oczywiście kiedy już dotarłam na metę deszcz znacząco się zmniejszył i tylko trochę pokapywało. Ci co startowali później mieli już całkiem znośne warunki. Za to my mieliśmy już etap za sobą, mogliśmy przebrać się w suche ciuchy i jechać na kwaterę relaksować się.
 
Cały przebieg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz