Wawel Cup zasadniczo kojarzy się z bieganiem po lasach, skałkach, jarach, ale w tym roku rozpoczęliśmy etapem miejskim - po krakowskim Kazimierzu. Mi to akurat bardzo pasowało, bo trudno się zgubić, teren płaski i czysty, no i sam Kazimierz warto zobaczyć, choć akurat w biegu, to raczej małe na to szanse, nawet przy moim tempie.
Biuro zawodów ulokowało się na Placu Wolnica, ale startowaliśmy spod Starej Synagogi, gdzie musieliśmy dojść brzegiem Wisły omijając teren zawodów. W sumie całkiem przyjemny spacer.
W oczekiwaniu na swoją kolej.
Pierwszy startował Tomek, a ja kilkanaście minut po nim.
Do piątego punktu praktycznie nie było możliwości kombinacji z wariantami, no chyba, że ktoś chciał pobiec bardzo, bardzo nielogicznie, bo tak to zawsze się da:-) Pierwsze urozmaicenia pojawiły się dopiero między piątką a szóstką, aczkolwiek praktycznie nic nie zmieniały. Ale zawsze można było pobiec inaczej niż konkurencja. Siódemka stała w ciekawym zaułku i przy odrobinie wysiłku można by było pobiec źle (po złej stronie muru), gdyby nie tłum wbiegający i wybiegający z właściwego miejsca. Ja praktycznie nie patrzyłam na mapę, tylko leciałam tam, gdzie wszyscy. To niepatrzenie na mapę odbiło mi się czkawką od razu po wybiegnięciu z siódemki, bo na ósemkę skręciłam sobie za wcześnie. Przestroga na przyszłość: nigdy nie tracić kontaktu z mapą, nawet jeśli inni zawodnicy naprowadzają na punkt. Oczywiście szybko się zorientowałam, zawróciłam i dalej już pobiegłam dobrze, ale przy sprincie każda sekunda się liczy, a ja trochę tych sekund niepotrzebnie zmarnowałam.
Kolejne punkty pokonywałam już w skupieniu i bezbłędnie. W okolicach jedenastki dogoniła mnie Olena. Nie wiem co mi odbiło, żeby się z nią ścigać, ale odbiło i aż do mety biegłam powyżej swoich możliwości.
Ostatni punkt.
Meta.
Efekt był taki, że nie byłam w stanie nawet dojść do miejsca sczytywania czipów i musiałam chwilę powisieć na barierce zanim... doszłam do ławki, na której mogłam usiąść.
Dałam z siebie wszystko:-)
W sumie wysiłek mi się opłacił, bo tym sposobem nadrobiłam stratę z ósemki i nie spadłam na sam dół klasyfikacji. Za to gdyby ktoś mnie spytał co widziałam ciekawego po drodze, to chyba musiałabym odpowiedzieć, że jedynie asfalt i beton. Na szczęście Kazimierz zwiedziłam szczegółowo już kilka lat temu, więc nie mam poczucia straty.
A tak wygląda cały przebieg:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz