środa, 12 lipca 2023

Wawel Cup - Kopiec Piłsudskiego i zaginiona ósemka.

W ostatni dzień zawodów pogoda wróciła do normy i znowu było słonecznie i gorąco. Tym razem  mieliśmy biegać w Lesie Wolskim, a baza zawodów zainstalowała się u podnóża Kopca Piłsudskiego. Oczywiście na samo miejsce nie dawało się dojechać, więc z całym niezbędnym oprzyrządowaniem musieliśmy dojść kawał od parkingu. Pod górę, gdyby ktoś miał wątpliwości. Żeby się za bardzo nie zmęczyć przed startem, po drodze zakładaliśmy obozy przejściowe i aklimatyzowaliśmy się.
 
Odpoczynek w drodze do bazy zawodów.
 
A na miejscu zupełnie zapomnieliśmy o oszczędzaniu sił i beztrosko weszliśmy sobie na szczyt Kopca. Ale w sumie to nawet nie było tak bardzo męczące, jak się wydawało. Zresztą mieliśmy dość czasu, żeby ponownie zebrać siły.
 
Na Kopcu Piłsudskiego.
 
Pierwszy znowu startował Tomek, więc nagrałam jego poczynania i jeszcze miałam w zapasie ze 20 minut do swojego startu.
 
Biegnij Tomek! Biegnij!
 
W końcu nadeszła moja kolej. Zaczęło się niewinnie - banalnie prosty punkt przy samej ścieżce. Na upartego można sobie było utrudnić i próbować na azymut, ale po co, jak można wygodnie obiec.
Dwójka w odnodze wąwozu, ale dojście wygodne, łatwe, a i wąwóz nienachalny. Nawet się nie zmęczyłam. Trójka była dość daleko. Najpierw trzeba było wspiąć się do drogi (i tu już się trochę zasapałam), potem na drugą stronę górki, do ścieżki i dalej ścieżkami już prawie na miejsce, znowu do niewielkiej odnogi jaru. Do czwórki to już poleciałam całkiem na azymut, bo mi się kompas zaczął marnować, ale było lekko, łatwo i przyjemnie. Piątka zdobyta metodą kombinowaną - ścieżkowo-azymutową, ale na samiutkiej końcówce trochę się zakręciłam, zanim znalazłam kamyczek.
Na szóstkę jak ruszyłam azymutem, to jakby mnie kto przykleił do kreski. Dopiero kiedy dotarłam do ścieżek, skorzystałam z tego udogodnienia. Siódemka blisko i łatwa, a ósemka daleko, ale też nie wyglądała groźnie. Było co prawda daleko, ale ścieżką, po poziomnicy, w sumie można było po drodze nawet wypocząć. No i chyba za bardzo zajęłam się tym wypoczywaniem, bo zupełnie straciłam czujność i na końcówce koncertowo skrewiłam. Poszłam ho, ho jak daleko w krzaki, w zupełnie abstrakcyjnym kierunku. Inna sprawa, że wydawało mi się, że skałkę to z daleka wypatrzę, tymczasem to taka skałka typu większy kamyk. Przede wszystkim szukałam za wysoko, niepotrzebnie męcząc się podchodzeniem pod górę. W pewnym momencie to już całkiem straciłam nadzieję, że w ogóle znajdę nie tyle skałkę, co jakikolwiek punkt orientacyjny. Na szczęście usłyszałam jakieś głosy (nie, nie w głowie) i szybko pognałam w ich kierunku. A potem padło sakramentalne pytanie - "gdzie ja jestem?" Nooo, nieźle mnie zniosło. Ruszyłam w kierunku ósemki pilnie wpatrując się w kompas i zgarniając po drodze jakąś obcojęzyczną koleżankę, która też szukała tego punktu. Im bliżej miejsca docelowego, tym więcej poszukujących, ale to dobrze, bo wspólnym wysiłkiem udało nam się trafić. Przy punkcie spotkałam Becię i dalej ruszyłyśmy już razem.
 
 Poniosło mnie trochę.
 
Dziewiątka była tuż, tuż, a w drodze na dziesiątkę spotkałyśmy Olenę, która już zakończyła swój start i wracała do domu. Do tej dziesiątki znowu weszłam trochę za wysoko (a za mną kilka osób), ale ktoś z dołu zawołał, że to tam. Potem została jeszcze łatwa jedenastka na paśniku. Ponieważ była łatwa, to utrudniłam sobie przedzieraniem się przez krzaki, zamiast jak reszta pobiec ścieżką. Ja to potrafię... 
Do ostatniego punktu to tak trochę się wlokłam, bo było pod górę, a ja po tych poszukiwaniach ósemki miałam już wszystkiego dość.

Ostatni punkt!
 
Od ostatniego punktu, a nawet już ciut wcześniej Tomek gorliwie mi kibicował, zachęcając do dogonienia Beci, która pod górę jest szybsza ode mnie.  Jak tylko zrobiło się płasko to tak przyspieszyłam, że przegoniłam nie tylko Becię, ale i jeszcze jakąś inną zawodniczkę biegnącą przede mną. O, tak to zrobiłam:


Za to za linią mety padłam i nie byłam w stanie nawet doczołgać się do punktu sczytywania. Dopiero reanimacja wodą pomogła.

Zmęczyłam się troszkę:-)
 
Jak już wstałam to cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę.
 
To już był ostatni etap zawodów. Niby fajnie, bo więcej nie trzeba się męczyć, ale i smutno, że to już koniec. Sukcesów nie odnieśliśmy, ale jak zawsze bawiliśmy się dobrze, nawet jeśli mówiłam, że mam dość:-)
I teraz cały rok czekania na kolejną edycję...

Ostatni etap.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz