Tradycyjnie każdy Wawel Cup zaczynamy od udziału w Model Event, więc i tym razem pojechaliśmy potrenować. Nie wiem tylko co mną kierowało, żeby wybrać trasę długą, znając swoje wszystkie ograniczenia. Szczególnie, że 4,4 km na Mazowszu nijak mają się do 4,4 km w Krakowie, zwłaszcza jeśli organizatorzy bardzo zadbali o umożliwienie nam potrenowania podbiegów. Stromych podbiegów. I długich.
Wystartowałam pierwsza, Tomek chwilę po mnie. Już na pierwszym zboczu przegonił mnie i tyle go widziałam.
Punkt pierwszy był kawałek od startu i nie pokonałam jeszcze nawet połowy tej odległości, a już musiałam przysiąść na zwalonym pniu, żeby złapać oddech. Nawet przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wrócić na start i nie poczekać na Tomka w samochodzie, ale jakoś pozbierałam się. Punkt znalazłam bez większych problemów, szczególnie, że prowadził mnie jar, od którego było wygodnie namierzyć się dalej. Dwójka blisko i łatwo i wyglądało, że z trójką będzie podobnie. Niestety, tradycyjnie zniosło mnie w prawo i zaczęłam szukać za bardzo na wschód. Co prawda szybko zorientowałam się, że coś mi się nie zgadza, ale teren był tam tak trudny, że każdy nadłożony metr się liczył. Lampion był sprytnie ukryty w zagłębieniu i nie był widoczny z daleka. Cud, że udało mi się na niego natrafić.
Czwórka była strasznie daleko, nawet nie próbowałam na azymut, tylko zeszłam na południe i skrajem lasu doszłam do drogi, za którą kawałek dalej wisiał lampion. W sumie długo, ale stosunkowo łatwo.
Do piątki jeszcze dłuższy przelot, a ponieważ koniecznie chciałam drogami i ścieżkami, to jeszcze sobie dołożyłam odległości. Ale myślę, że idąc na azymut zmęczyłabym się znacznie bardziej, że już nie wspomnę o możliwości (graniczącej z pewnością) zgubienia się. Już blisko piątki zmyliła mnie ścieżka zaznaczona na mapie jako granica kultur. Tym sposobem zamiast ze ścieżki namierzałam się z granicy i jeszcze wciągnęłam w to Bartka spotkanego chwilę wcześniej. Chociaż mam wrażenie, że na tę granicę wlazł na takiej samej zasadzie jak i ja. Zaczęliśmy czesać, potem dołączyli inni zawodnicy, a piątka najwyraźniej nie chciała dać się znaleźć. W końcu poszłam po rozum do głowy, podeszłam do rogu ogrodzenia kawałek dalej i stamtąd na azymut udało się trafić. Za to w międzyczasie zgubiłam Bartka, ale to duży chłopiec, więc nie miałam wyrzutów sumienia.
Szóstka weszła w miarę, w miarę, za to wydostać się z powrotem na ścieżkę za cholerę nie mogłam. Kompas uparcie prowadził mnie azymutem w stronę siódemki, rozum podpowiadał, żeby ostro skręcić w stronę lasu. W tym rozdwojeniu jaźni szłam przez trawska i pokrzywy niemal wyższe ode mnie i nie mogłam podjąć decyzji co do wariantu. Człowiek ze zmęczenia to już i myśleć przestaje. W końcu jednak wylazłam na ścieżkę, ale co się umęczyłam, to moje. Na ścieżce spotkałam Andrzeja i dzięki niemu mam fotkę z trasy.
Z siódemki w pierwszym odruchu ruszyłam w stronę dziesiątki, ale szybko zorientowałam się, że warto by jednak zajść po ósemkę i dziewiątkę. Co prawda wcale już nie miałam siły i ochoty, ale głupio tak opuścić dwa punkty.
Ósemka, dziewiątka i dziesiątka poszły dobrze, po czym dotarłam do jeziorka w okolicach jedenastki. Najpierw źle sobie popatrzyłam i sądziłam, że punkt ma być przy samym jeziorku, dopiero po chwili zorientowałam się, że kawałek na północ. Nie dane mi było jednak spokojnie znaleźć sobie lampionu, bo nagle lunęło, zagrzmiało, po czym zaczęło się gradobicie. Oczywiście gdzie mu tam do gradobicia na Pustyni Błędowskiej. Zresztą po chwili było już po wszystkim.
Do mety zostało jeszcze pięć punktów. Byłam już totalnie umordowana, przemoknięta i zaczynałam szczękać zębami. Niby ruszyłam w kierunku dwunastki, ale po kilku metrach podjęłam decyzję o powrocie na metę. Los usiłował jeszcze ze mną powalczyć i skierował mnie w stronę szesnastki, ale zawróciłam. W sumie przez szesnastkę może by nawet i było bliżej, ale uparłam się zrealizować swój plan, a nie losu. Gdybym wiedziała jak los pokarze mnie za tę niesubordynację, to leciałabym na szesnastkę w podskokach.
Dotarłam na metę marząc o szybkim przebraniu się w suche ciuchy i ogrzaniu w samochodzie, a tam okazało się, że Tomek wziął kluczyki i poszedł w las mnie szukać. Efekt był taki, że Tomek czekał na mnie przy PK 16, a ja na niego przy samochodzie tuląc się do nagrzanej karoserii, żeby złapać trochę ciepła. Nie zabiłam chłopa tylko dlatego, że miałam świadomość, że chciał dobrze i wyszedł mi naprzeciw w trosce o mnie. Szkoda tylko, że nie wziął telefonu... W końcu jednak udało nam się spotkać i mogliśmy wrócić na kwaterę. Chyba musimy sobie opracować procedury postępowania po powrocie na metę, żeby sytuacja się nie powtórzyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz