Ostatnio rzadko bywamy na Marszach na Orientację. W tym roku padło na ZAW-OR bo: blisko domu, wybrać z nami chciała się Agata i dodatkowo musiałem powręczać puchary i dyplomy za TMWiM 2024.
Przyjechałem wcześniej, bo impreza miała się zacząć od „wręczania”. Oczywiście Ci, na których czekałem wcale się nie speszyli. Zresztą jest tak co roku – muszę łapać zwycięzców na wielu kolejnych imprezach;-)
Puchary czekają na zwycięzców TMWiM
Załatwiłem co dało się załatwić, na start dotarły dziewczyny, więc ruszyliśmy na trasę etapu pierwszego.
Start etapu 1 na rolkostradzie
Do ręki dostaliśmy puzzle. No, może nie prawdziwe jak na jednej z imprez na Podkarpaciu, ale porządnie narysowane na kartce. Puzzle nie są dla nas większym wyzwaniem (bo mamy fazę układania puzzli w internecie) więc zaraz „ułożyliśmy” co gdzie trzeba. Zostało tylko znalezienie właściwych lampionów. Teren nie był także jakoś specjalnie wymagający – jedna górka, kilka dołków w okolicy i kilka dróżek. Teren zawodów ograniczał mur cmentarza, więc naprawdę trudno było się zgubić. Jedyne wątpliwości to PK E, gdzie było wiele wyżłobień i wiele lampionów. Ewentualnie PK N, gdzie ścieżek w terenie ciężko było uświadczyć, ale mur cmentarza pozwalał dobrze namierzyć się na punkt.
Przy jednym z PK
W końcówce las był mniej przebieżny z powodu pościnanych gałęzi, które zostały „rzucone pod nogi” przez leśników. Gałęzie te skutecznie zakrywały doły, ścieżki i co nieco utrudniały przemieszczanie się.
Spokojnie pokonaliśmy etap i spacerkiem wróciliśmy na metę.
Meta E1
Etap nr 2 – pusta kartka z kółkami, w które należy wstawić treść. Dobrze, że pierwszy PK był tuż przy starcie i dało się dopasować właściwe kółko. Drugie kółko dopasowaliśmy na podstawie obserwacji – okop i doły na lidarze. Ale co dalej? Zostaje iść gdzieś w kierunku kolejnego kółka i szukać właściwego dopasowania. Sprawę trochę ułatwiała linia WN, która była na 3 wycinkach, a w terenie widoczna była ze startu. Poszliśmy więc na wschód wypatrując lampionów. Idziemy i patrzymy jakoś nic nie widać. I to na dość długim odcinku. Potem zaczął się wysyp lampionów, ale nic jakoś nie pasowało do wycinków: ani kopczyka ani muldy… Doszliśmy tak do „końca lasu” - znaczy do bunkra, kiedy mnie olśniło. Zidentyfikowałem PK 4 – po drugiej stronie linii (to tak trochę z pamięci) i połączyłem ten wycinek z tym „po naszej stronie linii WN), czyli PK 7. W międzyczasie, trochę „na czuja” zaznaczyliśmy PK 3 w wyraźniej muldzie.
Szukamy PK 3
Wiosna znaleziona w lesie
Co dalej? Marsz „na azymut”. Oczywiście nie chciało nam się wyznaczać skali, więc azymut z poszukiwaniem czegoś podobnego do mapy. Poszliśmy i znaleźliśmy. Dołek z punktem ZPK i lampionem płaskim. Nadał się, to wzięliśmy.
Kolejny azymut i poszukiwanie trzech wycinków. Nie udało nam się ich złożyć na sucho więc znowu szukanie lampionów. Znaleźliśmy lampion, jakiś ludzi przy nim i usłyszeliśmy coś o „PK 8”. Tu burza mózgów, trochę zlustrowaliśmy nasze spojrzenie i dostrzegliśmy sens w podbiciu PK 8 w tym miejscu. Jako że zostało nam już mało wycinków, metodą eliminacji dopasowaliśmy PK 2 (nie żebym to ja dopasował, tylko dziewczyny, które są bardziej spostrzegawcze). Nie chciało już nam się iść na PK 3 i sprawdzić, czy dobry lampion podbiliśmy (a szkoda, bo w rozliczeniu mogliśmy mieć lepszy wynik, gdybyśmy to zrobili), tylko poszliśmy na dwa ostatnie PK 9 i PK 5.
Na metę dotarliśmy o dziwo w czasie, pomimo zawirowań związanych z sytuacjami „nie wiemy, gdzie jesteśmy”. Właśnie pojawiły się wyniki – mamy jednego stowarzysza na PK 3 w etapie 2 - tego, którego nie chciało nam się sprawdzić.
Tak chodziliśmy an etapie 1 (puzlle nie przestawiane)
Ostatnia runda FalInO byłaby się odbyła bez nas, bo w sobotę ramo musieliśmy pilnie jechać z kotem do weterynarza. Zdążyliśmy jednak dojechać do Falenicy przed zakończeniem startów i mogliśmy ruszyć na trasę.
Tuż przed startem.
Tym razem mapa sięgała tylko do autostrady i nie przekraczała jej. Oznaczało to, że w nielicznych dostępnych fragmentach lasu punkty będą jeden na drugim. I faktycznie tak było. We fragmencie, w który celowałam stało aż jedenaście lampionów, podczas gdy ja potrzebowałam tylko dziesięciu.
Ruszyliśmy razem z Tomkiem, ale po ubiegnięciu kilkunastu kroków poczułam silne kłucie w bucie. Nie miałam wyjścia - trzeba było sprawdzić. Zdejmuję buta, a tam wieeelki kolec. Nic bym z nim nie ubiegała. W międzyczasie Tomek pobiegł w nieznanym kierunku, a ponieważ on zbierał wszystkie punkty, więc praktycznie mógł pobiec w dowolną stronę. Spotkaliśmy się chyba gdzieś przed siedemnastką, na którą tak biegłam:
Uciekam, bo Tomek mnie goni.
Razem podbijaliśmy PK 17 i razem ruszyliśmy dalej.
PK 17
Razem polegało na tym, że bardzo usiłowałam nadążyć za Tomkiem i przez dwa kolejne punkty nawet mi się to udawało. Potem gdzieś mi zniknął.
Kiedy podbiłam już dziewięć punktów, stwierdziłam, że nie opłaca mi się brać dziesiątego z lasu, tylko lepiej wrócić w okolice bazy i wziąć trojkę z terenu przykościelnego, tuż przy szkole. I tak zrobiłam.
Ta runda okazała się najkrótsza z całego cyklu, bo przebiegłam raptem 3 km z małym hakiem.
Potem czekaliśmy na oficjalne wręczanie medali za całokształt, bo załapałam się na jeden z nich.
Wiosna za płotem, więc czas na Prymulka. Niby taka kameralna impreza, ale w tym roku jakaś taka prawie o randze mistrzowskiej się zrobiła. Lista startujących całkiem imponująca. Na TP50 - Karol, Marcin, Tomek – tacy co spokojnie mogli by wygrać Mistrzostwa Polski, gdyby tylko chcieli. I to nie zwyczajowe 10 osób, ale dobrze ponad 20. Do tego na TP25 i TP10 to już cały tłum!
Pogoda dopisała, gorzej z samopoczuciem. Cały tydzień męczył mnie kaszel i prawdę mówiąc w dniu zawodów dalej wypluwałem płuca. Oczywiście przez tydzień nie ruszałem się, to i nogi straciły swoją kondycję.
Start w dowolnej minucie – to lubię. Bez pośpiechu, jesteś gotowy, to dostajesz mapę i ruszasz. Byle wyrobić się w 720 minut i zdążyć przed zamknięciem mety;-)
Przyjechałem wcześnie (jak wjeżdżałem na parking widziałem już wybiegających pierwszych uczestników), by wyrobić się z powrotem przez zmrokiem. Szybkie formalności i start.
Wybiegłem ze szkoły (by zrobić dobre wrażenie, wybiegłem szybko) i stanąłem, by popatrzeć na mapę. Wszystkie PK gdzieś na zachód od bazy. Rozsiane w miarę równomiernie po mapie, brak jednoznacznej pętelki do zatoczenia – trzeba będzie przemieszczać się zygzakami. Nie ma co dywagować, ruszam na najbliższy PK 11. Od razu wychodzi wiek mapy – na mapie ledwo widoczna polna ścieżka, w naturze porządna, szeroka asfaltowa droga z rondami. Ale staw tam gdzie być powinien, na nim pomost i pierwszy PK.
Pierwszy PK11 zaliczony!
Do PK 5 i 6 droga najpierw przez łąkę, potem przeskakiwanie elektrycznych pastuchów, forsowanie starych ogrodzeń…. Aż trafiam na wielki ziemny wał. Rozjaśnienie pokazuje obiekt typu strzelnica. Zastanawiający jest opis „na dole schodów”. Szukam tych schodów z jednej strony wału, w budynku, potem z drugiej i znajduję – schody do tunelu pod strzelnica! Fajny PK! I kolejny tuż obok - PK6 oczywiście na szczycie najwyższego wału – przewyższenia muszą być:-)
PK 7 i PK 8 to typowe leśne punkty na szczytach okolicznych wydm. Dla utrudnienia w szałasach;-)
Logiczna dalsza marszruta to kierunek północ, do PK 15, a potem zygzak na południe. Ruszam w kierunku PK 15. Droga się kończy prawie tak, jak powinna. Bo powinna być tu ulica na zachód, prosto do PK 15. Ale jej nie ma. Wiadomo, domy rosną jak grzyby po deszczu i na pewno coś się Magdalenka rozbudowała – domy zajęły las lub jakieś lokalne ulice. Obiegam zabudowę od południa. Coś mi się dłuży to obieganie. Kończy się zabudowa, więc zbaczam w las. Ale coś mi się nie zgadza. Nie ma wydmy tam, gdzie być powinna. Po chwili wahania szukam bardziej na północ, bo tam teren ma jakąś wypukłość. Po chwili znajduję „dziurę w wydmie” i zmierzam do lampionu. Na czworaka pod stromą górę. Tyle że na górze brak lampionu. No cóż, organizatorzy wcześniej wieszając lampiony w tak cywilizowanych okolicach lubią je ukrywać- znajduję wreszcie lampion pod kupą gałęzi:-)
Dalej idzie normalnie dobrze. Pojawiają się zawodnicy biegający pod prąd lub z prądem. Ja wytrwale szukam dołów, rowów lub pomników. Pomimo że mapa jest dobrze nieaktualna, wszystko się udaje. W lesie w miarę się wszystko zgadza, to przy zabudowie widać jak domy wypierają kolejne połacie lasu.
Za drogą DK 7 wracam na tereny mniej zurbanizowane. Mniej zurbanizowane, ale za to bardziej nasycone elementem dekoracyjnym, typowym dla dróg przebiegających przez las, a związanym z najstarszym zawodem świata….
Zygzakuję północ-południe zaliczając kolejne PK. Docieram do PK 35 - ambony. Na mapie ambona stoi nad jakimś ciekiem wodnym. Pora sucha, więc większość cieków jest tylko na mapie. Ale nie w tym przypadku. Za amboną w kierunku kolejnego PK 25 widać dobrze podmokłą łąkę. Rów z wodą okazuje się porządnym rowiszczem z wodą – do przepłynięcia raczej, a nie do przeskoczenia. Nie, nie będę się moczył – wracam po śladach i nadrabiam kilometry naokoło – suchą nogą.
Po „zakrzaczonym” PK 25 czas na najdalszy punkt – za stawami PK 24. Tyle że stawy okazują się ciężkie do sforsowania. Na wprost drogi – na mapie pokazane jest „wejście” na stawy – a tu jakaś posesja, bramy, ogrodzenia. Kieruję się na południe. Do przeskoczenia nieprzeskakiwalny rów z wodą. Dopiero gdy kończy się staw i zaczyna kolejna zabudowa, pojawia się szansa przekroczenia wody suchą nogą. Przemieszczam się wzdłuż ogrodzenia, pomiędzy murem a rowem z wodą. Płoszę jakiegoś bobra, który w popłochu wskakuje do wody. Po chwili przestrzeń pomiędzy rowem z wodą a murem kurczy się wartości zerowej. Pierwsza przeprawa przez wodę. Niewiele wyżej niż do kolan. Ale to nie koniec moczenia się – z drugiej strony stawy otacza kolejny rów z wodą. Ciut głębszy, ale udaje się przebyć go bez pływania. I teraz następuje szukanie PK 25. Na rozjaśnieniu są doły i tereny zakazane. Zakazany to zakazany. Znajduje tabliczki typu „teren prywatny stęp wzbroniony” „Obcy będą zastrzeleni bez ostrzeżenia”, a nawet jakieś biało-czerwone taśmy odgradzające teren zabroniony od reszty ludzkości. Teren niby podobny do tego z lidaru, ale nie do końca. Nie ma dołka z lampionem. A że skala rozjaśnienia nieznana, to nie ułatwia orientacji czego właściwie szukam. Błąkam się tak ze dwadzieścia minut, zanim wpadam na genialny pomysł, że należy szukać bardziej na południe, a teren zakazany to … zabudowa, ogrodzenie, coś rzeczywiście nie do przejścia!
Zniechęcony ruszam dalej. Spada morale i od razu szwankuje tempo. Kolejna woda do przepłynięcia i mam PK 29 na grobli miedzy stawami. Teraz przebijam się przez teren zabudowany i mam PK 28 - miał być na szczerym polu, a jest w ternie zabudowanym).
W planie powrót za Utratę do PK 32. Tyle, że przy próbie sforsowania okazuje się, że rozlewiska rzeczki rozciągają się „po horyzont”. A za nimi zwarta zabudowa, nie wiadomo czy będzie przejście. Nie ryzykuję – postanawiam obiec od południa. Niby na mapie pusty teren, a w praktyce pełna zabudowa wzdłuż ulicy. Dopiero gdy zabudowa się kończy dostrzegam szansę przebicia się na drugą stronę wody. Tym razem woda tylko po kolana, „prawie” do przeskoczenia.
Do PK 33 , chyba z jakiegoś zamroczenia, po raz kolejny i niepotrzebny forsuję Utratę. Tam i z powrotem bo PK jest po „mojej stronie” rzeczki.
Od PK 30 do PK 31 na mapie jest pusto. W terenie – zabudowa, ulice, szeregi takich samych domków, taka typowa patodeveloperka. Zero skracania, wszystko jak należy naokoło ulicami. Na szczęście to ostatni PK po tej stronie DK 7. Powrót na właściwą stronę drogi w miejscu dozwolonym i…. wtopa. Nie wiem jak patrzyłem na mapę – może jest to spowodowane tym, że autor nie zaznaczył wszystkich terenów zabudowanych, tylko wybrane. Wzdłuż ulicy zwarta zabudowa (na mapie dopiero w pewnym oddaleniu) i zamiast przedrzeć się za szereg zabudowań i lecieć na PK 14 – szedłem wzdłuż DK 7 i zabudowa skończyła się dopiero w okolicach PK 22. W ten sposób zmieniłam planowaną kolejność i dodałem sobie kolejny kilometr do przebiegu. I tak zaliczałem kolejne PK na terenie zurbanizowanym – czyli mało zgodnym z mapą. Na szczęście bez większych wpadek.
Na PK 13 kończy mi się woda. Do mety jeszcze jakieś 8 km, a tu ani kropelki. Na szczęście po chwili trafiam na JEDYNY na trasie sklep! Przy sklepie Kasia z Kokoskiem, a w sklepie….PICIE! Jestem uratowany!
Przy wyschniętych źródłach Perełki spotykam dzielną grupę Adama i Mariusza z TP25. Przez chwilę idziemy razem, ale mają za wolne tempo jak na mnie.
Do mety ostatnie trzy lampiony. Wreszcie meta.
Nie jestem zadowolony z czasu – 20 minut przy PK 24, brak kondycji zaczynający się koło 30 km…. Liczyłem na 8 godzin, a jest ponad 40 minut więcej. Ale jak się okazuje sporo uczestników odpuściło jakieś punkty! Karol, którego wszyscy typowali na zwycięzcę i to z czasem rzędu 5 godzin odpuścił połowę PK! Oczywiście wygrał Marcin deklasując rywali. Ja – cóż, przeżyłem i to się liczy;-)
Dla tych co doczytali do końca - ruchome obrazki prosto z YouTube!
Kolejnego dnia po FalIno pojechaliśmy do Lucynowa na GPM Tour. Organizator zapowiadał długie trasy i ładny, przebieżny las. Przyjechaliśmy trochę przed czasem, ale szybko puszczono nas na trasy.
Mapa nieco mnie przeraziła ilością ścieżek (a niemal wszystkie równoległe do siebie), a wiadomo, że jak jest więcej niż dwie ścieżki, to na pewno się zgubię orientując się według nich. Postanowiłam więc zupełnie ignorować ścieżki, nie liczyć, nie zauważać, nie brać pod uwagę.
Start.
Tak jak sobie obiecywałam, starałam się nie zauważać dróg, ale już na inne elementy krajobrazu musiałam zwracać uwagę. Na przykład wiedziałam, że jedynka będzie pomiędzy dwoma szczycikami minigórki, więc uważnie się za nią rozglądałam. W końcu wypatrzyłam górkę, ścieżkę biegnącą między szczycikami i tylko punktu nie zauważyłam i pobiegłam dalej. Nie ja jedna. Biegnąc na punkt, już wcześniej widziałam kogoś przed sobą i w końcu dogoniłam zawodniczkę.
Ciut się rozminęłam.
Wspólnym wysiłkiem znalazłyśmy lampion i ruszyłyśmy na dwójkę. Starałyśmy się nie wchodzić sobie w drogę, więc ona pobiegła kawałek ścieżką, a ja od razu w las. Oczywiście spotkałyśmy się na punkcie.
Gdzieś tak po trójce zaczęłyśmy biec razem, a kilka punktów dalej dokonałyśmy oficjalnej prezentacji:
- Karina.
- Renata.
Oczywiście od dawna znałyśmy się z widzenia, ale z widzenia to się zna setki ludzi. Ponieważ obie biegłyśmy bardziej rekreacyjnie niż na wynik, więc postawiłyśmy na współpracę, a nie rywalizację. Co prawda wspólny bieg (czy raczej marsz) był ryzykowny, bo głównie mieliłyśmy językami, tylko od czasu do czasu zerkając na mapę. Nie wiem jakim cudem zaliczałyśmy bezbłędnie kolejne punkty i jedynie przy piętnastce miałyśmy lekkie zawahanie. Najwidoczniej wciąż co dwie, nawet zagadane głowy, to nie jedna, nawet milcząca:-)
Gdzieś tak w drugiej połowie trasy spotkałyśmy Tomka, więc mamy uwiecznioną naszą współpracę:
Widzicie jakie jesteśmy zgrane?
Jeszcze nie zdążyłyśmy obgadać wszystkich tematów, bo byłyśmy dopiero gdzieś przy odchudzaniu, a tu nagle za chwilę meta. Ja jak zawsze, niczym szkapa dorożkarska, która przyspiesza czując dom, ruszyłam sprintem, Karina została w tyle. Próbowałam ją zdopingować, ale została nieczuła na moje ponaglenia. A może po prostu chciała mi sprawić przyjemność i pozwolić wygrać? Kto ją tam wie? W każdym razie dziękuję za współpracę i... musimy to kiedyś powtórzyć:-)
Na mecie był już Tomek, bo on nawet dłuższe trasy kończy wcześniej niż ja. Oczywiście tradycyjnie cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę, tym razem z końmi w tle, bo akurat były.
Konik! Konik!
Zrobiłam prawie 7 kilometrów, ale że w dobrym towarzystwie czas szybko płynie, to nawet tego specjalnie nie odczułam. I w sumie to jest dobra metoda na długie trasy:-)
Strasznie mi się nie chciało wstać, żeby pojechać do Falenicy. Za oknem padało i nic nie motywowało do wyjścia z domu. W efekcie musiałam wstać bez motywacji. Biedna ja:-(
Przed wyjściem razem z Tomkiem sprawdziliśmy czy mam zegarek, pas, kompas i czip. Wydawało się, że tym razem mam wszystko, a nawet nadmiar, bo czip w Falenicy nie jest potrzebny. Tymczasem na miejscu okazało się, że nie mam smyczki do karty startowej i muszę ją sobie powiesić na sznurku. Strasznie tego nie lubię, bo sznurek się zwija i po chwili zaczyna człowieka dusić.
Czekamy na start.
Mapa okazała się być taka, jak w pierwszej rundzie, czyli 10 punktów można zebrać bez biegania za autostradę i nie ma punktów w moim ulubionym lasku. Uzbrojona w tę wiedzę ruszyłam, kiedy zegar odpipał moją minutę startową.
Start.
Wybiegliśmy razem z Tomkiem. Pierwszy punkt był jeszcze na terenie szkolnym, blisko bramki wejściowej, a potem pognaliśmy na teren przykościelny. Logiczne było pobiec potem na siódemkę, a potem na północną część mapy. Do siódemki jeszcze nadążałam za Tomkiem, ale potem już zniknął mi z oczu. Z PK 7 do PK 8 był dość długi przebieg ulicami miasta. Po ósemce trzynastka w mikrolasku, tuż przy autostradzie. Dziewiątka była po drugiej stronie drogi wjazdowej na autostradę. Droga niestety była na nasypie i choć widziałam śmiałka, który się na nią wdrapywał, wolałam obiec chociaż do miejsca, gdzie nie będzie aż tak wysoko i nie będzie potrzeby skakać nad barierkami. Dumna byłam z tego pomysłu aż do powrotu do domu, gdzie Tomek mnie uświadomił, że między autostradą a nasypem było przejście i nie musiałam lecieć naokoło. I tak to jest z moim sprytem. Ale ostatecznie tego nadkładania nie były kilometry, tylko metry, więc da się przeżyć.
Można było niemal po kresce, ale nie...
Po dziewiątce znowu był długi miejski przebieg do kolejnego skrawka lasu, gdzie stała reszta punktów. Było wręcz śmiesznie łatwo, no bo co tam można nakombinować jak się ma trzy drzewa na krzyż.
Wróciłam dumna i blada, że mi tak sprawnie tym razem poszło i szkoda tylko, że nie przełożyło się to na wynik:-) Ale co tam. W generalce i tak po tej rundzie jestem druga w swojej kategorii.