W drugi dzień zawodów organizatorzy przewidzieli jeden etap, chyba żeby dać zawodnikom odpocząć. Mi w każdym razie odpoczynek był bardzo potrzebny.
Baza zawodów znajdowała się w samym sercu puszczy.
No, mówiłam, że w sercu puszczy:-)
Do startu była krótka dojściówka, bo niecałe 400 metrów, a meta w centrum zawodów. Nawet te marne 400 metrów dało mi się we znaki i przed startem musiałam sobie posiedzieć, żeby zebrać siły.
Przed startem tradycyjnie po raz setny sprawdziliśmy swoje minuty startowe i coś nam się nie zgadzało - inne mieliśmy na wywieszonych listach, a inne na numerach startowych. Nie wiedzieliśmy, które są ważniejsze, więc zgłosiliśmy zażalenie do osoby startującej zawodników. I wiecie co się okazało? Ja przypięłam numer startowy Tomka, a on przypiął mój. Nie dziwne, że się nie zgadzało. Za to podziwiam kolegę z obsługi, który jednym rzutem oka zdiagnozował problem, podczas gdy my gapiliśmy się cały czas na te nasze numery i żadne nie zauważyło zamiany. Zdążyliśmy w ostatniej chwili przepiąć numery i mogłam wystartować.
Znowu start w dół.
Tuż po starcie.
Od startu zbiegaliśmy do drogi w dół, a jak w dół to wiadomo, że potem musi być w górę. Tak bardzo nie chciało mi się w górę, że długi czas biegłam (szłam właściwie) po poziomnicy, coraz bardziej oddalając się od azymutu. Ponieważ jedynka miała być na ścieżce, więc uznałam, że w ścieżkę i tak się wstrzelę, a potem najwyżej przelecę się w lewo i w prawo. I to był w sumie dobry plan, bo się sprawdził.
Po jedynce mi ulżyło, bo najgorzej to utknąć na samym początku, jak w pierwszym etapie. Do dwójki duży kawałek ścieżką, a w sumie mogłam nią pobiec dalej i ominąć jedno zejście do wąwozu, ale bałam się, że nie namierzę się potem dobrze. Jednak co azymut, to azymut, zwłaszcza mierzony z bardzo charakterystycznego miejsca, jak skrzyżowanie.
Trójka była blisko i w dół, ale za to obok podmokłego, w które nie omieszkałam wleźć. Bo co mam być czysta, jak mogę być brudna.
Do czwórki pobiegłam głupio. To znaczy ten odcinek od drogi, bo najpierw zaczęłam wchodzić w wąwóz, potem mi się odwidziało i zaczęłam wracać do drogi, potem stwierdziłam, że bez sensu do drogi, potem, że jednak z sensem. Tyle tylko, że wtedy już nie bardzo wiedziałam gdzie jestem, więc po prosty szłam przed siebie zapominając o zasadzie, że lepiej mądrze stać niż głupio iść. Na szczęście opatrzność czuwała nade mną i wyprowadziła mnie na ścieżkę prowadzącą do punktu. Tak pierwotnie to nawet planowałam od razu pobiec drogą do tej ścieżki, ale zachciało mi się wariantu autorskiego zamiast lecieć za wszystkimi. Że niby taka indywidualistka. Z bożej łaski.
Do piątki był najdłuższy przebieg, ale dawało się go podzielić na logiczne kawałki - najpierw do linii wysokiego napięcia (najlepiej w okolice słupa), potem wąwóz ze skrzyżowaniem ścieżek, a potem jakoś to będzie. Na słup i na skrzyżowanie wyszłam dobrze, a potem jakoś było z naciskiem na jakoś. Trochę mnie zniosło i trafiłam w miejsce wyglądem idealnie pasującym do miejsca gdzie miał wisieć lampion. Co ciekawe spotkałam tak innego zawodnika, równie jak ja przekonanego, że jest w dobrym miejscu. Zaczęliśmy wspólnie czesać, choć mój kompas nieśmiało próbował poprowadzić mnie w inne miejsce. Wobec bezskuteczności poszukiwać zgodziłam się oddać rację kompasowi, a ten w ramach wdzięczności wyprowadził mnie na punkt. A było od razu się go słuchać. A w ogóle to nie wiem czy całkiem lepiej nie byłoby obiec to wszystko drogami - daleko, ale bez przedzierania się przez wąwozy, góry, doliny, gęstwiny. Co prawda tym razem nie musiałam co chwilę siadać czy kłaść się, ale postoje, choć krótkie, musiałam robić bardzo często.
Z piątki wyszłam sobie ścieżką, a kiedy ścieżka już się zbyt odchyliła od azymutu, porzuciłam ją. Szłam sobie tak dość nonszalancko, bo miałam i tak wyjść na poprzeczną drogę, więc trudno przeoczyć, a potem miało być coś niezarośniętego lasem, więc też zakładałam, że zauważę. Faktycznie dotarłam do drogi i wyszłam dokładnie na paśnik przy niej. Trochę mnie zmyliło dodatkowe poletko niezaznaczone na mapie na żółto i chociaż wiedziałam, że mój punkt jest na lewo od paśnika, to tak dla pewności poleciałam sprawdzić co jest po prawej. Wiem, że to nie miało sensu, ale działałam odruchowo.
Do siódemki prowadziła wydeptana inostrada, zresztą do ostatniego punktu biegli wszyscy, więc nie było potrzeby nawigowania. Punkt w dołku tuż przy ścieżce, a w punkcie taki tłok, że trudno się było dopchać. Meta tuż obok, tak blisko, że nawet nie dawało się walczyć o rekord dobiegu:-)
Etap trochę podobny do pierwszego - teren równie urozmaicony, ale mniej punktów, na których można by się zgubić, za to dłuższe przebiegi. Ponieważ jednak nie gubiłam się tak jak dzień wcześniej, to i wynikiem nie odstawałam dramatycznie od reszty zawodniczek, choć zajęłam tylko piąte miejsce. No dobra, od trzech pierwszych odstawałam, ale już od reszty - wcale nie.
Ponieważ całe popołudnie mieliśmy wolne, planowaliśmy gdzieś pojechać, coś zobaczyć, a tymczasem sił starczyło tylko na wyjście na obiad i nad rzekę, bo była blisko. Wieczór spędziliśmy na gromadzeniu sił na kolejny trudny dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz