Ostatni etap też był blisko naszego noclegu, z bazą przy Jeziorze Szmaragdowym. Jeziorko przepiękne, warto się tam wybrać.
Na żywo jeszcze lepiej wygląda.
Ponieważ prosto z zawodów mieliśmy już wracać do domu, przyjechaliśmy z całym majdanem upchanym w samochodzie i w bazie rozbiliśmy obozowisko.
Tomek startował prawie półtorej godziny przede mną i choć do startu było 800 metrów, namówił mnie, żebym go odprowadziła.
Czasowo miało to uzasadnienie, ale kiedy okazało się, że do startu nie dość, że jest daleko, to jeszcze pod górę, zaczęłam żałować, że dałam się namówić. Efekt był taki, że ledwo dolazłam, potem musiałam wrócić do bazy i po jakichś 20 minutach ruszyć z powrotem. Fakt, że rozgrzałam się, a było bardzo zimno, ale przy okazji już na starcie padałam na pysk ze zmęczenia. Oczywiście do zmęczenia głównie przyczynił się poprzedni etap, ale dojściówka mnie już dobiła. Z tego zmęczenie byłam tak rozkojarzona, że organizatorzy musieli mnie niemal przepychać z boksu do boksu, bo nie ogarniałam. W końcu ruszyłam. Z automatu ustawiłam azymut na bliską jedynkę i zgodnie z zaleceniem kompasu wgramoliłam się na strome zbocze. Jakoś mi się wydawało, że na górze powinno być płasko, a na płaskim z daleka zobaczę lampion. Niestety, część poziomnic na mapie oznaczała pod górę, ale część w dół. To jakoś mi umknęło. To w dół było tak strome, że nie odważyłam się zejść, choć na trasie zwykle mało co mnie powstrzymuje. Stanęłam bezradnie nad tą przepaścią i jakoś nie miałam pomysłu co dalej. Mało tego - nie miałam pomysłu gdzie mógłby być poszukiwany punkt. W głowie miałam totalną pustkę. Postałam, popatrzyłam i zeszłam do ścieżki, wciąż nie wiedząc co zrobić dalej. W końcu postanowiłam obejść dziurę dookoła. Mapa wciąż do mnie nie przemawiała, nie umiałam sobie wyobrazić gdzie szukać lampionu i całe szczęście, że to lampion sam mnie znalazł, bo chyba w tamtym stanie umysłu nic bym nie wymyśliła.
Przez chwilę pomyślałam sobie, że już po zawodach, za duża strata, ale przecież rywalki też mogły mieć problem z tym, czy innym punktem. Wzięłam się w garść i ruszyłam dalej.
Na szczęście po jedynce wkraczaliśmy na teren o znacznie mniejszych przewyższeniach, więc od razu było łatwiej. Do dwójki częściowo drogami, potem na azymut, bez błądzenia. Ufff. Trójka weszła gładko, a na czwórkę szło nas kilka osób i choć na końcówce za bardzo nas ciągnęło w prawo, to jednak szybko znaleźliśmy co trzeba.
Do piątki był długi przebieg, ale ponad 3/4 trasy dało się pokonać ścieżkami, a końcowy azymut wyprowadził mnie na charakterystyczne doły przy moim punkcie.
Szóstka mnie zastopowała. Przedzierając się przez coraz gęstszą roślinność powoli traciłam azymut, w krzaczorach widoczność zerowa, nic z niczym mi się nie zgadzało, a jak trafiłam na ścieżkę to już w ogóle nie wiedziałam co jest grane. Szczęśliwie od razu spotkałam faceta, z którym kilka razy rozmawiałam przed startami i powiedział mi, że dobrze idę. Jak dobrze, to dobrze. Po chwili w tym dobrze upewnił mnie jeszcze Andrzej i dodatkowo uściślił dalszy kierunek i w końcu trafiłam. To był jeden z nielicznych przypadków, kiedy nie mogłam znaleźć górki. Bo na ogół górka to jeden z najłatwiejszych punktów.
Po szóstce tak się starałam nadrobić stracone minuty, że na siódemkę miałam najlepszy czas w swojej kategorii. Ósemka nie idealnie, ale w sumie dobrze. Z ósemki do dziewiątki drogą, a sama dziewiątka tuż przy mecie.
Co do swojego wyniku nie miałam większych złudzeń i stawiałam na maksimum piąte miejsce. A jednak. Udało się trafić na czwarte. Tym sposobem mój haniebny wynik z pierwszego etapu wypadał z klasyfikacji i w ostatecznym rozrachunku zajęłam czwarte miejsce. Prawdę mówiąc po pierwszym etapie nawet nie marzyłam o takim. Czuję się w pełni usatysfakcjonowana. Ostatecznie mam świadomość swoich możliwości, a moje rywalki były po prostu lepsze. Ale następnym razem to ja im jeszcze pokażę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz