środa, 7 maja 2025

Bukowa Cup - etap 4, czyli prezent od rywalki.

Trzeciego dnia znowu czekały nas dwa etapy. Tym razem baza zawodów była zlokalizowana tak blisko, że Sławek i Mikhail postanowili pójść pieszo, a i my początkowo rozważaliśmy taką opcję. Ale jednak nie, siły trzeba oszczędzać. Pojechaliśmy autkiem.
W sobotę trochę się oziębiło i miałam dylemat co na siebie włożyć. Za mało, to zmarznę, za dużo - szybko nie pobiegnę. Do tego startowałam ponad 40 minut po Tomku, więc jeszcze dochodził czas oczekiwania.
 
Załapaliśmy się na zdjęcie, jak robimy sobie zdjęcie:-)

Do startu było prawie 600 metrów dojścia, więc nie odprowadzałam Tomka, żeby nie robić tej trasy trzy razy. W ogóle bardzo pilnowałam rozkładu sił, choć tym razem etap miał mieć mniej przewyższeń, co dawało nadzieję na przeżycie.
Kiedy wystartowałam poczułam się prawie jak w naszym mazowieckim lesie i od razu łatwiej mi się nawigowało, że nie wspomnę o luksusie biegania po płaskim. No, prawie płaskim, ale takie pofałdowania to i u nas są. Kiedy bezproblemowo podbiłam jedynkę - dołek w środku lasu, poczułam, że jest dobrze. Do dwójki poleciałam idealnie po kresce, podobnie do trójki i czwórki. Piątka stała na otwartym terenie, na jednym z kilku kopczyków i też było łatwo się namierzyć. Powoli zbliżałam się do połowy trasy, a tu wszystko bezbłędnie zaliczone, zmęczenie znikome i gdzieś tam w tyle głowy zaczęła pojawiać się myśl o przyzwoitym wyniku. Ale jak zawsze - myślał indyk o niedzieli... Przy szóstce dobra passa się skończyła. Za piątką najpierw zaczęło mnie znosić w lewo, a potem, niby dla równowagi, jak odbiłam w prawo to rozminęłam się z szóstką i po chwili poszukiwań natrafiłam na siódemkę. A wystarczyło patrzeć w mapę, a nie snuć mrzonek o rewelacyjnym wyniku. Po drodze naprawdę były dobre punkty orientacyjne, ale nie - nie skorzystałam. Tak więc z siódemki musiałam wrócić na szóstkę, a potem jeszcze raz trafić na siódemkę. Niby to były małe odległości, nie błąkałam się jakoś dramatycznie długo, ale jednak strata czasowa zrobiła się konkretna.

 Do szóstki przez siódemkę.

Z ósemką też nie pykło. Lampion miał wisieć na kopczyku w gęstwince. Tjaa, bądź tu mądry i znajdź kopczyk w gęstwince, zwłaszcza jeśli zaczynasz szukać za wcześnie. Jedyne pocieszenie, że nie mnie jedną tu zastopowało, bo szukających było całkiem sporo. Przyłączałam się na chwilę do różnych grupek, próbowałam sama czesać, aż w końcu ktoś natrafił na właściwe miejsce i cały tłum rzucił się w tamtą stronę.
 
Niby łatwo, a trudno.

Po tych dwóch wpadkach, na dziewiątkę pobiegłam drogami i to tymi większymi, w obawie pomylenia ścieżek czy innych zawirowań na trasie. Na szczęście samotny dołek w środku lasu dał się łatwo znaleźć. Na dziesiątkę pobiegłam już na azymut, po kresce, bez problemów.
Zostały dwa ostatnie punkty. Wydawało się, że na jedenastkę nie sposób nie trafić, zwłaszcza, że biegło do niej sporo osób, ale ja i tak zaczęłam szukać za wcześnie i za głęboko w piaszczystej wydmie. Co ciekawe zdawałam sobie z tego sprawy, ale jakoś nie mogłam przemóc się i biec za wszystkimi. Jak człowieka głupota opanuje, to nie ma lekarstwa. W końcu pobiegłam za jakimś dzieciakiem, bo wydawało mi się to najmniejszym złem (mały dzieciak - małe zło). Dwunastka to już tylko formalność, prosto drogą i zaraz meta.
 
Gdzieś pod koniec trasy.

Meta utwardzana.
 
Na mecie czekał Tomek, ciekawy jak mi poszło. A okazało się, że zajęłam czwarte miejsce. No dobra, duża w tym zasługa mojej rywalki, która nie wzięła szóstki (oj, wredna ta szóstka) i zaliczyła nkl. Wychodziło, że z etapu na etap się poprawiam i jeszcze nie wiadomo co się wydarzy na ostatnich dwóch etapach. W każdym razie sił zachowałam jeszcze całkiem sporo na popołudniowe bieganie i tak mi nawet optymistycznie wszystko wyglądało. Duuużo lepiej niż po pierwszym etapie:-)

A mógł być taki ładny przebieg...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz