czwartek, 29 stycznia 2015

26 OrtInO

Ledwo nogi po powiatowym szaleństwie przestały nas nap.... o, przepraszam - boleć (chociaż to wielki eufemizm), a tu już kolejna impreza. Znajomi, którym mówiliśmy, że we środę wybieramy się do Włoch, patrzyli na nas z zazdrością, to już im nie mówiliśmy, że do tych w Warszawie. Niech ich skręca!
Z pełną świadomością i premedytacją zapisaliśmy się na trasę zaawansowaną. A co sobie będziemy żałować?! Zresztą w końcu trzeba pokazać tym tezetom kto tu wkrótce będzie rządził!:-)
W drodze na start usiłowaliśmy jeszcze zrobić parę punktów z ursusowskiego TRInO, ale chała - w ciemnościach trudno było cokolwiek znaleźć, odczytać i w ogóle... Trzeba będzie wrócić za dnia.
We Włochach standardowy zestaw znajomych, typowa oprawa imprezy, z tym, że klimatyzacja aż za dobrze działała i atmosfera raczej chłodna zapanowała. Organizatorzy usiłowali przełamać lody i nawet wręczyli nam nowiutkie legitymacje PTTK (jaką my już mamy wprawę we wstępowaniu do tej organizacji, tyle razy to robiliśmy...) i nawet kasy nie chcieli. Pewnie potem odsetek zażądają:-(

Pobrana mapa na jakąś szczególnie trudną nie wyglądała. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szybko dopasowaliśmy chmurę i bąble, tylko jęzory lawy średnio się nam układały. Postanowiliśmy zrobić pierwszy jęzor, a potem to się zobaczy.
Jeszcze przed pierwszym punktem dogonił nas K. M. Chyba obrał taką strategię jak ja na FalIno, zgrabnie podłączył swój wagonik i ruuuszyli.
Punkty A, B i C to w zasadzie banał. Przy C nas zastopowało i z racji braku pomysłów, za namową K. wróciliśmy pod mijany wcześniej kościół. Po drodze ustaliliśmy, że J stoi abstrakcyjnie i podchodzi pod bepeka, K za to wisiał przykładnie gdzie trzeba. Zaliczyliśmy H i ruszyli po G. Podświadomość od jakiegoś czasu podpowiadała nam, że obrana przez nas trasa chyba nie jest zbyt optymalna, ale uznaliśmy, że przynajmniej łatwa i pewna. Ponieważ G doprowadziło nas do chmury, to zaliczyliśmy co tam było (czyli N, P, R) i wyszło nam, że znowu musimy wrócić pod kościół, żeby obliczyć zadanie 2. Mus, to mus. T. liczył parokroki, a ja i K. usiłowaliśmy wymyślić jakiś patent na środkowy jęzor. W końcu wypatrzyłam! Oczywiście panowie natychmiast oprotestowali mój pomysł, więc wycofałam się rakiem i czekałam na ich propozycję. I co? I mieli dokładnie taką samą jak moja!. Z tym, że ich była lepsza, bo .... ich:-)
E poszło łatwo, F zaliczyliśmy skrajnie nieoptymalnie, do D już lekkim truchtem, a po D lekka konsternacja, bo nie wiadomo gdzie jest meta:-(
- Biegiem pod kościół - zaproponował K.
Trzeci powrót pod kościół to już jawna kpina z naszych orientalistycznych zdolności, więc  T. usiłował doprowadzić nas na metę jakąkolwiek inną metodą. Jakby to powiedzieć, w efekcie nie dość, że nadłożyliśmy drogi, to i tak wylądowaliśmy pod kościołem:-) No, ale przynajmniej stamtąd już było wiadomo, w którą stronę.
Mety dopadliśmy już w lekkich minutach. K. wziął nas na ostatniej prostej i wywalczył lepszy czas. Niestety, nasze łydki po krótkim zrywie do biegu odmówiły współpracy i wyraziły zgodę jedynie na lekko przyspieszony marsz.
Ponieważ zgarnęliśmy wszystkie punkty i wróciliśmy przed zamknięciem mety odtrąbiliśmy sukces i czuliśmy się prawie jak zwycięzcy. Niecałe cztery kilometry udało nam się przejść w ponad siedem i pół kilometra.
No, ale w końcu klient płaci, klient wykorzystuje do maksimum świadczenia:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz