sobota, 17 stycznia 2015

XXVIII Orient

Nie wiem skąd mi się wzięło przeświadczenie, że na Oriencie trzeba być. Trzeba, to trzeba - odpuściliśmy 2x2 (chociaż więcej punktów do odznaki) i z niecierpliwością czekaliśmy na sobotę.
Gdyby nie nasze maniackie codzienne klikanie we wszystkie orientalistyczne linki, to pewnie byśmy w ogóle nie wiedzieli, że start jest przeniesiony całkiem gdzie indziej niż pierwotnie zapowiadano, a i tak okazało się, że jest w jeszcze innym miejscu.
No, ale przybyliśmy, trafiliśmy, uiściliśmy, kartę pobraliśmy, wysłuchaliśmy ostrzeżeń przed bagnami, a że nie było na co czekać, to  pobraliśmy mapy i w drogę.
Trochę dziwnie - mapa dość prosta, żadnych luster, obrotów, dziwnych przekształceń, tylko 11 PK, limit czasu duży - aż się prosiło szukać ukrytego haczyka.
Ale nie. Nic nie znaleźliśmy.
Początek co prawda był trudny (dla mnie), ale jak to początek - trzeba załapać o co biega.Wszystkie trzy kategorie zaczynały w tę samą stronę, zrobił się więc niezły tłum - co parę metrów stały małe grupki wpatrzone w mapę. W końcu wszystko ruszyło.
Nieźle trzeba było się nakombinować, żeby pójść samodzielnie - tramwaje tworzyły się samoistnie, bo wszystkim było po drodze. Jedyne wyjście to narzucić tempo. Od razu sobie to tempo przeliczyłam na stracone kalorie i nogi same mi się wyrwały do przodu. Cud, że z mapą za nimi nadążyłam, bo polazłyby nie wiadomo gdzie.
Paprochy to chyba też liczyły kalorie, a może niosła ich świeżo uzyskana wolność (pierwszy raz bez Paproszków) - dość, że deptali nam po piętach całą drogę. Tym sposobem mieliśmy podwójną motywację:-)
Trasa jak trasa - głównie liczenie parokroków, odbijanie po punkt, powrót na drogę i dalej to samo.
Na przedostatnim punkcie nas zatrzymało. Teren pasował, ale uznaliśmy, że chyba lampionu komuś na prywatnej posesji (co prawda jeszcze niezasiedlonej) nie powiesili, więc ruszyliśmy szukać w dalszej części ulicy. A jednak - Inok wlezie wszędzie i punkt wisiał sobie spokojnie za wychodkiem. Przy tym wychodku doszły nas Paprochy, ale co tam - czasu i tak zostało koło godziny, a przed nami ostatni punkt.
Na mecie tuż po oddaniu karty ogłuszyło nas pytanie:
- A jaki wam azymut wyszedł?
Nooo, nijaki, bo przecież tradycyjnie zapomnieliśmy o zadaniu. Udało się jednak jeszcze w ostatniej chwili wyszarpnąć naszą kartę startową, T. szybko (i jak się okazało niedokładnie) wyliczył, wpisał i wreszcie mogliśmy odetchnąć z ulgą. Jeszcze tylko tradycyjne dyskusje na temat prawidłowego i nieprawidłowego rozstawienia lampionów, oprotestowanie PK H (no tu już się na pewno coś organizatorom poptaszkowało), batonik, herbata i ... koniec imprezy.
Następna dopiero za tydzień:-(

2 komentarze:

  1. Na TZ koncepcja była dokładnie taka sama... :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Na TP też. W końcu co się miała koncepcja marnować tylko na jedna trasę? :-)

    OdpowiedzUsuń