niedziela, 11 stycznia 2015

FalInO - miłe złego początki.

T. napalił się na biegi strasznie. Jak szczerbaty na suchary! Dlatego, mimo, że w tym samym dniu mieliśmy w planach Świdermajery, stawiliśmy się świtkiem w Falenicy. Że to niby taka rozgrzewka przed poważnymi zawodami:-)
Ja nie biegam, bo nie pozwala mi na to godność osobista (przemieszczam się statecznym krokiem, adekwatnym do wieku i pozycji społecznej ;-), ale przede wszystkim (bądźmy szczerzy) nie pozwalają różne dolegliwości wieku postmłodzieńczego.
T. pobiegł więc, a ja ruszyłam na trasę TP. Umówiliśmy się za godzinę na mecie, no chyba, że będzie mi zależało na przejściu całej trasy. Wyszłam z zamiarem znalezienia więcej niż jeden, ale przecież nie wszystkich punktów.
Punkcik pierwszy zostawiłam sobie na koniec, ot - taka fantazja. PK 2 w znanych mi krzakach (w końcu 7 lat mieszkałam w Falenicy), trójka tuż za drogą, czwórka też niespecjalnie schowana. Piątkę i szóstkę trafiłam dzięki widocznym z daleka lampionom i dziarsko zamierzyłam się na siódemkę.
W planach było - iść wydmą i zejść trzecią ścieżką lecącą na durch przez wydmę. Jak wiadomo, ilość ścieżek na mapie nigdy nie pokrywa się z ilością ścieżek w terenie (bo ludzie to wydeptują i wydeptują, jakby nic innego nie mieli do roboty), zeszłam więc bynajmniej nie trzecia mapową, tylko trzecią ludzką. W efekcie znalazłam się pod drzwiami swojego poprzedniego domku. Tak sobie nawet myślę, że to wcale nie była pomyłka ścieżek, tylko odruch stęsknionego serca. W tym momencie przestało mi zależeć na reszcie punktów i udałam się w podróż sentymentalną, przeciwpołożną do reszty trasy. Jak już zwiedziłam dawne zakątki, jeszcze zebrałam tę jedynkę, co to na deser była i obraziwszy się na punkt 19, co stał nie tam gdzie się go spodziewałam, tylko na boisku, za ogrodzeniem, wróciłam na metę (zwłaszcza, że darowany mi czas właśnie mijał).
T. oczywiście jeszcze nie było. Zaplanowana przez niego godzina okazała się być wariantem bardzo, bardzo, ale to bardzo optymistycznym. W końcu zjawił się - schetany jak koń po westernie, ale cały szczęśliwy. Też bym była szczęśliwa, jakbym tyle przebiegła i nie padła na pysk:-)
Po półgodzinie T. odzyskał mowę i normalny kolor skóry i mogliśmy ruszyć na podbój Otwocka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz