sobota, 14 lutego 2015

WesolInO

Ledwo otrzepaliśmy kurz z butów po Kusakach, a tu już WesolInO.
Tym razem chciałam się sprawdzić w biegach po terenie leśnym.
Żeby zachęcić mnie jeszcze bardziej do WesolInO,  T. kupił mi nowiutkie portki do biegania i koszulkę. Wiadomo – kobieta w nowym ciuchu musi się pokazać, więc nie będzie ryzyka, że nagle zrezygnuję.
Na starcie już czekała konkurencja w postaci Paprochów w liczbie sztuk cztery. Reszta konkurencji była nam obca.
Teren znałam już z 10xsolo, więc specjalnie przestraszona nie byłam - wiedziałam, że na metę zawsze jakoś trafię.
M. wystartowała pierwsza (zarzekając się, że ona nie będzie biegła), ja kilka minut po niej. Próbując wybiec z boiska szkolnego oczywiście pobiegłam najpierw do zamkniętej bramy, ale druga próba była już udana i pognałam ulicą w słusznym kierunku. Pierwszy punkt łatwy i widoczny z daleka. Prawie w biegu kłapnęłam dziurkaczem i trochę ścieżką, trochę na przełaj przedarłam się do drugiego. Mimo narzuconego tempa, nie udało mi się zauważyć nawet nieopadłego kurzu po M., a co dopiero jej pleców:-(
Za to na dwójce dogonił mnie T., który startował po mnie. Do trójki pod górkę. Biegłam ile sił w nogach, aż nagle zauważyłam, że moje płuca zostały daleko w tyle. Musiałam mocno zwolnić, żeby mogły mnie dogonić. Już razem, na spokojnie zaczęłyśmy szukać punktu. Nie od razu wpadł nam w oko bo był w dołku, więc mało widoczny z daleka.
Nie wiem co mnie podkusiło, żeby do czwórki biec na azymut. Wiadomo - jak chcesz się zgubić, to najskuteczniej za pomocą kompasu! Przy kanałku (rzeczce?) zorientowałam się, że coś nie gra.  Najwyraźniej znowu przyłożyłam kompas do góry nogami:-( Żeby nie tracić czasu na kombinowanie, szybko wróciłam do trójki i od niej, mocno zachowawczo, bo drogami, pobiegłam na piątkę. Łatwizna, tylko znowu na górce i płuca znowu zaprotestowały.
Od piątki do szóstki najdłuższy przebieg. Dla pewności ruszyłam dookoła drogami. Na dobrą sprawę wybierając taki wariant nie ma większego sensu biec, bo z góry wiadomo, że wynik będzie marny, ale przynajmniej można się pochwalić, że się przebiegło, a nie przeszło. Znaczy się - dla własnej satysfakcji. No i kalorie - ponoć więcej się gubi biegnąc:-)
Z szóstki na siódemkę ruszyłam metodą T. - "gdzieś tam". Stwierdziłam, że jak przestrzelę, to namierzę się od cmentarza. Słuchajcie! Ta metoda jest lepsza od kompasu - wyszłam (tak, tak - na tym etapie trasy o bieganiu już nie było mowy) dokładnie na punkt. Do ósemki już bez patrzenia w mapę, bo cmentarz znany, ale za to po trasie najmniej optymalnej, bo nie wiedziałam czy z optymalnej strony jest przejście. Ponoć było.
Po podbiciu ostatniego punktu zawzięłam się w sobie i znowu włączyłam piąty bieg, żeby na metę wpaść pędem jak przystało na biegaczkę. Ale żeby nie było za pięknie to znowu dookoła cmentarza, zamiast przy głównej drodze. Przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że idę na łatwiznę:-)
Ostatkiem sił dopadłam mety, chwilę po mnie wpadły moje płuca i oszołomione osunęłyśmy się na ławkę.
T. nie było. Okazało się, że już wyszedł mnie szukać. No bez przesady! Czas może i nie był rewelacyjny, ale do zmierzchu przecież jeszcze daleko!
Po chwili wrócił i T. i mocno wybrzydzał na stronę, z której nadbiegłam, bo on mnie szukał gdzie indziej. Pewnie, jak się nie chce znaleźć, to się szuka w innym miejscu niż trzeba.
Mam wrażenie, że skoro nie udało mu się mnie zgubić na tym biegu, to będzie próbował na jakimś kolejnym. Z czego to wnioskuje? W drodze powrotnej kupił mi kolejną część biegackiej garderoby!

1 komentarz: