niedziela, 7 lutego 2016

Foch i złote myśli na lop-ce.

No i tak, jak mówiłam, aż do soboty nie poszłam na żadne InO. A w sobotę to w zasadzie zostałam dowieziona, więc prawie się nie liczy. Jednym słowem foch trwa. W sobotę nawet powstały przesłanki do jego umocnienia.
Zaczęło się niewinnie, a nawet wręcz świetnie. Przed imprezą właściwą MKInO rozdawała medale, dyplomy, nagrody, uściski dłoni Prezesa, darmowe wejściówki na planowane imprezy. Dostałam medal, książki, garść dyplomów i dwie wejściówki. No i uściski. Medal za zwycięstwo w ubiegłorocznym TMWiM-ie dostałam w pełni niezasłużenie, ale zawsze mnie uczono, że jak dają to trzeba brać, a jak biją, to uciekać. No to wzięłam. A potem poszłam zasługiwać na medal w tegorocznym cyklu.
Dostaliśmy od razu mapy na obydwa etapy, bo międzyetapie było samoobsługowe. Najpierw traciliśmy czas na medytowaniu, od którego etapu zacząć, bo to jak z osiołkiem, co mu w żłoby dano. W końcu postawiliśmy na etap północny. W przeciwieństwie do zespołów wychodzących przed nami, postanowiliśmy najpierw pomyśleć, potem pójść. Myśleliśmy i myśleliśmy i nijak mapa nie chciała nam się poskładać, bo przyjęliśmy bzdurne założenie, że paseczki mapy trzeba tylko poprzestawiać względem siebie. O ich poobracaniu jakoś nie myśleliśmy. Przykładaliśmy jedną mapę do drugiej, a nasze zaćmienie trwało. W końcu zauważyłam punkt wspólny, który dało się dopasować tylko na Chucka Norrisa, czyli z półobrotu.To nas odblokowało i resztę jakoś poskładaliśmy.
Postanowiliśmy zacząć od lop-ki. Wielka mi lop-ka z jednym punktem i to na samym końcu! Wcale nie byliśmy pewni czy ten punkt łapie się jeszcze do niej, ale zaryzykowaliśmy. Dalej w zasięgu naszych intelektualnych możliwości była jedynka. W drodze na nią, zaczęłam dokładniej przyglądać się mapie.
- D.! Jedynka to jest to samo co siódemka i czwórka! - radośnie zakomunikowałam.
 D. prowadził nas na jedynkę, a ja porównywałam pozostałe PK. A to wymyślili! Jeden punkt poczwórny, jeden potrójny i kilka podwójnych.
- A bo oni tacy leniwi, nie chciało im się lampionów wieszać - uświadomił mnie D.
Z potrójnego poszliśmy na poczwórny - 5, 8, 14, 19, ciesząc się, że nadrobimy czas stracony na starcie, a potem na podwójny 17, 18.
- No to jeszcze jeden i lop-ka i mamy wszystko - cieszyliśmy się.
Wzięliśmy czternastkę i D. przyjrzał się dokładniej drugiej lop-ce.
- To jest ta sama lop-ka, co przy starcie - oznajmił ponuro. I dodał kilka inwektyw pod swoim adresem. Ja w myślach zrobiłam to samo pod swoim, bo przecież tak samo jak on oglądałam mapę.
Co było robić? Pokombinowaliśmy chwilę jak najprościej wrócić i poszliśmy. Kiedy już byliśmy blisko D. rzucił złotą myśl:
- Mogliśmy tę lop-kę wziąć wracając z drugiego etapu, bo to przy starcie, a nie lecieć tyle.
No tośmy się wykazali inteligencją:-( Ponieważ i tak byliśmy już bardzo blisko, nie warto było odkładać sprawy na później. D. został na ścieżce szukać na mapie drogi na metę, ja pobiegłam podbić punkt. Wracając studiowałam mapę i po powrocie uraczyłam D. swoją złotą myślą:
- Słuchaj, z opisu wynika, że my w ogóle nie musieliśmy brać żadnej lop-ki.
- Musieliśmy. To jest linia obowiązkowego przejścia - zaprotestował D.  Nie byłam przekonana, ale w naszej sytuacji nie miało to już większego znaczenia.
Na metostarcie nawet się nie zatrzymywaliśmy, tylko od razu poszliśmy na ósemkę, co to stała na paśniku, którego nie było. Potem ja dostałam wolne, a D. poszedł wdrapać się na górkę po siódemkę. Padałam na twarz ze zmęczenia i bardzo mi się te kilka minut przydało. W sumie to mogłam zostać już na śródetapiu bo i tak tam wracaliśmy żeby się namierzyć na szóstkę. Pracowicie ustawiliśmy kompasy, po czym D. zarządził, że idziemy drogą, bo wygodniej, a nie pod górę przez las, jak chce kompas.  Wygodniej, to wygodniej. Tyle tylko, że za nic nie mogliśmy znaleźć szóstki. Błąkaliśmy się bezsensownie, ale w końcu D. ją wyczesał. Na lop-kę zarządziłam marsz już według kompasu, więc poszło sprawnie. Poza tym, że na lop-ce nie było ani pół lampionu. Na szczęście spotkana ekipa potwierdziła, że oni też nic nie znaleźli, więc to nas nieco uspokoiło. Piątka to drobny pryszcz, a przy czwórce mieliśmy wątpliwości, bo dwa miejsca pasowały. Już się nam nie bardzo chciało kombinować, więc zostawiliśmy pierwszy jaki napotkaliśmy. Pozostałe punkty i meta to już czysta formalność.
D. od razu po powrocie zebrał się do domu, ja musiałam czekać na T. W wolnej chwili odpytałam organizatorów jak to jest z tą lop-ka i jej obowiązkowością. Oczywiście okazało się, że wcale nie musieliśmy brać ani jednej! Jak to mówią o tej nadgorliwości???? A może ktoś ma inną wykładnię tej sytuacji. Czy są na to w ogóle jakieś przepisy?

PS
Przeżycia T. i etap tezetowski to też cała osobna historia. Może zechce opowiedzieć....



2 komentarze:

  1. Chętnie bym przeczytała relację T. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak prezes "karze" to szary członek już zabiera się do pisania;-)
    T.

    OdpowiedzUsuń