wtorek, 2 lutego 2016

Gruba różowa kreska

Uwielbiam etapy nocne. Ale dopiero na mecie. A jeszcze bardziej już po powrocie do bazy. A tak najbardziej, to jakiś czas później, kiedy się o nich rozmawia siedząc w ciepłym i bezpiecznym miejscu. Bo na starcie to jakoś niespecjalnie. Od razu mi coś śpiewa w głowie: "co ja robię tu?, co ja tutaj robię?" i wymyślam sobie od starych, a głupich idiotek.
Tak też było tym razem. A jak zobaczyłam mapę, to już w ogóle. Najchętniej uciekłabym z krzykiem, ale nie chciałam robić totalnej wiochy. W końcu człowiek prawie ze stolycy przyjechał, to się trzeba zachować, nie?
Na "mapie" były dwie kreski na krzyż, z czego jedna różowa (infantylnie nieco) i trzy wycinki z ortofotomapy, na których nic nie było widać. Poza grubą różową linią. Przyszłość widziałam w czarnym kolorze. D., najwyraźniej bardziej odporny psychicznie, postanowił działać. Zawlókł mnie najpierw w jedną stronę, potem stwierdził, że to jednak nie tu, zawlókł w drugą, a mi nie pozostało nic innego jak iść za nim. Druga strona również okazała się nie być poszukiwaną przez D. lop-ką, ale za to okazało się, że jesteśmy na drugiej z dwóch kresek na mapie. Wstąpiła we mnie nadzieja, otworzyłam zamknięte z przerażenia oczy, rozluźniłam zaciśnięte z emocji pięści i wzięłam się do roboty. PK 6 był naszym wyznacznikiem, że nie jesteśmy na lop-ce, ale za to w równie dobrym miejscu. Omal nie przegapiliśmy piątki, bo jakoś nam się tak dobrze szło drogą, że ruszyliśmy od razu na czwórkę. Na szczęście w porę się zorientowaliśmy. Stanęliśmy przed wyborem - albo idziemy na azymut, albo na latarki widniejące w lesie, w okolicach PK 5. Wybraliśmy (o hańbo!) latarki. Była to może mało ambitna, ale za to słuszna decyzja. O tym, który lampion jest właściwy, a który stowarzyszony decydowaliśmy już sami. Czwórkę i trójkę zgarnęliśmy bez problemu, z trójki łatwo wyznaczyliśmy i znaleźli PK X, a potem zaczęły się schody. Na dwójkę szliśmy trochę na azymut, trochę na oko. Prawdę mówiąc nie wierzyłam w powodzenie tego przedsięwzięcia. Znalezienie konkretnego dołka w wielkim lesie, gdy na mapie zaznaczony jest dołek i nic dookoła, graniczy z cudem. Coś na kształt cudu nastąpiło i znaleźliśmy jedynkę. A niedaleko od niej drugą jedynkę. Próbowaliśmy namierzać się z jednej i drugiej na ten nieszczęsny dołek (PK 2) i w końcu coś znaleźliśmy, chociaż nie do końca nam to pasowało. I słusznie, bo jak się okazało post factum  i jedynkę i dwójkę wzięliśmy stowarzyszone.
 Teraz nastąpiła najtrudniejsza część przedsięwzięcia. Jakimś sposobem musieliśmy wstrzelić się w lop-kę, nie topiąc się przy tym w bagnie, a trafiwszy już na nią, zorientować się, w której jej części jesteśmy. Przestałam ogarniać i całkowicie oddałam rząd dusz w ręce D. Ten z kolei, w jakimś akcie desperacji, poprowadził nas prosto w bagno, które mieliśmy zalecone ominąć. Nie pozostało mi nic innego tylko iść za nim. Nie powiem - było to całkiem fascynujące przeżycie i nie takie straszne, bo w pewnej odległości od nas widzieliśmy rząd latarek, więc w razie czego wołanie o pomoc miałoby jakiś sens. W pewnym momencie wyszliśmy na skraj lasu. Przechodząca ekipa potwierdziła nasze przypuszczenia, że to już lop-ka, ale doprecyzowanie gdzie dokładnie jesteśmy należało już do nas. Rzut oka w otaczającą nas ciemność wywołał we mnie jakieś skojarzenia z PK A - skraj lasu, puste pole i na nim pojedyncze drzewo. Tych pojedynczych drzew było nawet kilka, ale ze względu na bruzdy z wodą zbadaliśmy tylko najbliższe. Litościwie organizatorzy powiesili na nim lampion. Od razu założyliśmy, że to stowarzysz, ale żadne z nas nie paliło się do penetracji całej przestrzeni. PK E i C udało się zlokalizować nawet bez problemów, a na lop-ce znaleźliśmy trzy lampiony. Kolejne trzy wisiały na lop-ce równoległej do naszej, więc spisaliśmy dwa z nich, bo w sumie potrzebowaliśmy pięciu. Nie próbowaliśmy dociekać które były właściwe, bo aż tak nam nie zależało. Cieszyliśmy się, że mamy komplet punktów i nawet jeśli połowa to stowarzysze, to i tak byliśmy dumni z naszych osiągnięć.
Na mecie dotarła do nas bolesna prawda, że do bazy musimy wrócić per pedes, tym samym trinem, którym przyszliśmy. U nas to by się zmieniło nazwę na "zejściówka", dowiesiło jeden lampion i przynajmniej byłby punkt do odznaki, a tu taki kawał drogi nam się zmarnował:-(
Mieliśmy nadzieję, że w bazie będą już wywieszone wyniki etapów dziennych, ale nie. Ani śladu. Padliśmy nie doczekawszy, a rano T. obudził mnie wiadomością, że mam piąte miejsce. Ze skromności nie pochwalił się, że wygrał w naszej TS-owej kategorii. Tak się zastanawiam, czy sobie nogi nie uszkodzić, bo najwyraźniej to sprzyja wygrywaniu. Miał iść na etapy na kilka punktów, to widzicie co się porobiło.  Coś mi się wydaje, że częściej będziemy w tamte okolice jeździć na zawody, bo co pojedziemy, to T. jakiś puchar dostaje:-)  A poza pucharem jest tam po prostu sympatycznie i miło.

c. d. n. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz