czwartek, 24 marca 2016

Ciemną windą do nieba...

Ponieważ Darka tym razem miało nie być, a z Tomkiem na tezeta nie chciałam, musiałam czekać na starcie na jedną z upatrzonych ofiar, do których mogłabym się przyczepić niczym pijawka i jako pasożyt iść z nią na trasę.  Tomek dawno wziął mapę i poszedł, a ja czekałam i czekałam.  Kiedy już miałam wrażenie , że przymarzam do podłoża, na horyzoncie pojawiły się siostry M. Szczęśliwie okazało się, że Zuza jest  wolna i do wzięcia, no to wzięłam. Na starcie otrzymałyśmy gęsto zapisaną kartkę (cały elaborat drobnym maczkiem) z kilkunastoma czarnymi kształtami, a Darek W. usiłował nas przekonać, że to mapa. Jak dla mnie, z takiej mapy nic nie wynikało, zdałam się więc na oczy Zuzi i faktycznie stałam się pasożytem. Połaziłyśmy trochę po brzegu jeziorka usiłując dopasować do czegoś napotkane lampiony. Zgadzałam się na każdą propozycję, bo i tak nic nie widziałam na "mapie".
Kiedy już coś tam uznałyśmy za punkty A, D i C, poszłyśmy na wycinek z piorunem, licząc na znalezienie E. Oprócz E znalazłyśmy Leśnych Dziadów i szybko do spółki skomponowaliśmy mały tramwaik.  Kiedy po zebraniu F poszliśmy w końcu w miasto, wreszcie mogłam i ja się przysłużyć grupie, bo budynki na wycinkach były już bardziej rozróżnialne. Część miejska okazała się dość łatwa, zresztą mieliśmy do myślenia aż cztery głowy. Zuza nawet doczytała się, że nie musimy zbierać wszystkich punktów, więc te mniej wygodne można było pominąć. Kiedy zatoczywszy koło, znów wróciliśmy do parku, Dziady odpięły swój wagonik i pojechały w swoją drogę, my w swoją.  Znów przepoczwarzyłam się w pasożyta, bo wycinki z samymi drzewami jakie są każdy widzi, a jak nie widzi, to mogę pokazać. Zadań nie pominęłyśmy znowu dzięki Zuzi, bo ja tradycyjnie od razu wyparłam ze świadomości ich istnienie. Swoim genialnym kompasem wyznaczyłam azymut i nie pomyliłam się ani o jeden stopień! Mówiłam już, że kocham ten kompas? Odległość Zuza wpisała na oko, bo nie chciało się nam iść mierzyć krokami, zresztą czas nam się kończył. Wyszło tak sobie, ale co tam ...
Po ostatniej imprezie Tomek odgrażał się, że na przyszły raz tak szybko nie wróci z trasy i słowa dotrzymał. Ponieważ wyszedł chyba jako pierwszy, sadziłam, że zastanę go znudzonego i zmarzniętego na mecie. Gdzie tam, nie było go. Inni wracali, konsumowali co było do skonsumowania i rozchodzili się do domów, w końcu zostałam ja i organizatorzy. I ostanie niedobitki na trasie. Taki całkiem ostatni to nie wrócił, ale z największą ilością ciężkich minut. I ze wszystkimi punktami oczywiście:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz