
Mapa drugiego etapu początkowo przyprawiła mnie o palpitację serca, bo przypominała sławetne WiMnO, na którym sromotnie polegliśmy z Tomkiem. Szybko jednak uzmysłowiłam sobie, że od czasów WiMnO nauczyłam się chodzić na azymut i dorobiłam się porządnego kompasu. Na pierwszy punkt co prawda poszliśmy patrząc na teren, a nie na kompas, ale potem już się przydał. O dziwo, zawsze udawało nam się z Darkiem wyznaczyć taki sam azymut, a przecież nie synchronizowaliśmy naszych kompasów:-) Genialni jesteśmy, nieprawdaż?
Dwójki nie udało się nam znaleźć w spodziewanym przez nas miejscu, a trójkę sobie odpuściliśmy. Tym sposobem całą resztę musieliśmy już koniecznie znaleźć. Ustawialiśmy azymuty i Darek szedł jak dogodniejszą drogą, ja parłam w linii prostej, nie zwracając uwagi na żadne przeszkody terenowe - jak na azymut, to na azymut! Utknęliśmy dopiero na dziewiątce - na wyliczonej odległości nie było ani lampionu, ani pasującej nam rzeźby terenu. Rozeszliśmy się po okolicy (o ile dwie osoby mogą się jakoś szczególnie rozejść) i w końcu Darek coś tam wyczesał. Nie żeby spełniało moje oczekiwania, ale z braku laku... Przy siódemce mieliśmy rozbieżne zdanie, który z trzech lampionów brać, ale oczywiście wzięliśmy jedyny słuszny. Czyli mój:-) Nawet nielubiany przez nas lidar udało się nam bezbłędnie zlokalizować i znaleźć w terenie i już mogliśmy wracać na metę.
Poza tym, że trasy były akurat na nasze umiejętności, to jeszcze wszystko odbywało się w pięknych okolicznościach przyrody, a pogodę to już organizatorzy załatwili wspaniałą.
Czuję się całkowicie usatysfakcjonowana.
Czyżby wspomnienie pożeracza warstwic? ;)
OdpowiedzUsuńDokładnie, tamto przeżycie pozostawiło we mnie traumę na zawsze.
OdpowiedzUsuńCzuję się winna ;P
OdpowiedzUsuńI słusznie, i słusznie ...
OdpowiedzUsuń