sobota, 12 marca 2016

WesolInO

A tak sobie na WesolInO pojechaliśmy. Blisko mamy, to można się przelecieć. Tym razem biegaliśmy w innej części lasu niż poprzednio, ale też już obznajomionej.
Zaczęłam spokojnie, zwłaszcza, że było pod górkę. Kiedy zobaczyłam lampion, poczułam się pewniej i na dwójkę pobiegłam już konkretnie. Oczywiście na azymut.Tomek, który startował kilka minut po mnie, dogonił mnie i pognał dalej, podczas gdy ja pracowicie wyznaczałam azymut na trójkę. Za to na piątce znowu się spotkaliśmy. Myślałam, że mają inną, dłuższą trasę i dlatego, a tu okazało się, że przeleciał punkt i musiał wracać. Miałam szanse nie odstawać wynikiem od niego tak bardzo, jak zazwyczaj i uskrzydlona tym odkryciem ruszyłam ile fabryka dała.  Szybko okazało się, że dała niewiele i w połowie drogi na szóstkę musiałam stanąć. Nawet zastanawiałam się, czy się aby nie położyć, ale jakoś utrzymałam się w pionie. Przypomniało mi się, że nie przyjechałam tam popełniać samobójstwa poprzez zabieganie się na śmierć, tylko dla relaksu. A relaks z jęzorem na brodzie głupio wygląda. Dalszą drogę przebyłam w związku z tym głównie marszem i dopiero z ósemki na metę przyspieszyłam. Usiłowałam dotrzymać kroku innemu biegaczowi, który się napatoczył w okolicy, ale gdzie tam - mignął między drzewami i tyle go widzieli. Na mecie czekał już Tomek uzbrojony w aparat, żeby uwiecznić mój finisz, ale wpadłam tak szybko, że nie zdążył. Zrobiliśmy więc wyreżyserowaną serię zdjęć, pięknie eksponujących moje zaangażowanie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz