niedziela, 19 lutego 2017

Lemingi wiedzą lepiej

Kolejna 50-tka powoli ciułana do pierwszego „pół litra”- Skorpion 2017 w Szczebrzeszynie. Na imprezę jak zwykle namawiała Pani Prezes. Co w Skorpionie ciekawego?  Stowarzysze! Od razu wiadomo, że Stowarzyszy nie może na czymś takim zabraknąć. Dopiero później coś powiedziała, że to taka prawie górska i wyczerpująca fizycznie 50-tka. Potem uraczyła opowieściami o zeszłorocznej edycji na której była, chodziła 16 godzin czy jakoś tak, po jakimś strasznym błocku i jarach. Ale cóż, klamka zapadła i nie honor teraz się wycofać. Zresztą ostatnio więcej człowiek się rusza, Stowarzyszone Treningi na ZPK-ach i te sprawy.
Udało się do Szczebrzeszyna wyruszyć w piątek przed południem. Wiadomo, impreza „sportowa” to tylko 1 punkcik do OInO, więc jak nic trzeba zaliczyć TRInO. A że jednego się nie opłaca, to co najmniej kilka. Na pierwszy ogień poszedł Nałęczów i dwie trasy.  Standardowo robiliśmy za testerów. Nałęczów okazał się pewnym przedsmakiem czekającego nas Skorpiona. Jeden z PK umieszczony był na całkiem pokaźnej i stromej Górze Poniatowskiego.  Oblodzone i zasypane śniegiem wejście przy naszym obuwiu raczej „miastowym” pozwoliło trenować wchodzenie na czworaka i zjeżdżanie z góry na 4 literach.
Po Nałęczowie był Zamość, krótki i przyjemny, a na deser TRInO w samym Szczebrzeszynie. Ale to po zakwaterowaniu w bazie, połączony z obiadokolacją (trzeba było odzyskać stracone kalorie, bo te TRInA to prawie 20 km wyszło) na mieście i dopingowaniem znajomych startujących o 20:00 w piątek spod ratusza na rynku na trasę 100 km. Gdy biegacze wystartowali i umknęli z rynku, poszliśmy jeszcze zebrać PK na kirkucie. Za nami podążała jakaś samotna czołóweczka. Po chwili jeden z biegaczy na setkę zaczepił nas i zaczął zadawać trudne pytania: „Czy ta czerwona linia to czerwony szlak rowerowy?” – trochę nas zaskoczyło, bo czy droga główna/krajowa to szlak rowerowy? Na upartego rowerem da się przejechać… Udało nam się zagubionego biegacza wykierować w kierunku gdzie pobiegła większość, ale szło to opornie. Jeszcze długą chwilę widzieliśmy go oglądającego mapę przy ulicznej latarni. Takie opanowanie mapy raczej nie wróżyło dobrze na skuteczność nawigowania po nocy….
Dobra, czas do bazy i lulu. Doczekaliśmy w śpiworach przyjazdu jeszcze jednej naszej klubowej ekipy na 20km w kategorii mix, zaraz zgaszono światło i można było spokojnie zasnąć.

Jak zwykle nad ranem na sali rozdzwoniły się alarmy komórek i rozpoczął się poranny ruch. Uczestników zapisanych była cała masa i jeden „firmowy” czajnik na wrzątek. Zerwałem się pierwszy i zająłem miejsce w kolejce po wrzątek. Wkrótce odprawa, na której potwierdzono zapisy z regulaminu, że punktem kontrolnym jest lampion (ulokowany gdzieś na 3 ha wokół miejsca wskazanego na mapie), a nie jak być powinno miejsce charakterystyczne zaznaczone na mapie. Nic, trzeba dać radę. Przed wyjściem obudziliśmy nasz 20-stkowy MIX (odprawa i ogólny harmider nie przerwał im snu) i poszliśmy na rynek. Przed startem zaliczyliśmy zamknięte w piątek punkty TRInO i ustawiliśmy się w kolejce po mapy.
18 PK. Wszystkie „początek wąwozu – na górze” albo „rozgałęzienie wąwozów – na dole”. W jednym tylko dodano słowo „wiata”, ale rozgałęzienie wąwozów zostało;-)
Wystrzał i ruszyliśmy. Pod górę. Pod górę z zasady nie biegamy, więc wszyscy nas wyprzedzali. Potem troszkę po równym podbiegliśmy, ale biegło się ciężko z powodu „sorbetu” na drodze i ogólnej śliskości. Zresztą konkurencja (nawet ta maszerująca) także biegła, więc przy PK 1 dopędziliśmy spory tłumek wyrywający sobie z ręki kredkę do wpisywania kodu na karcie. Dobrze, że kredek było kilka! Na wszelki wypadek sprawdziliśmy czy to nie jest PK stowarzyszony, ale nigdzie stowarzysza nie widzieliśmy. Wiadomo, pierwszy PK na zachętę. Przy drodze do PK 9 tłum zaczął się rozrzedzać. Cześć poszła (no, nawet niektórzy usiłowali biec) górą, część dołem. Ogólnie zaczęliśmy chodzić po śladach wydeptanych przez tych bardziej ambitnych zawodników. Zostało podejmować decyzję, gdy ślady się rozgałęziały, którym wariantem iść dalej. Przy PK 2 spotkaliśmy jednego z „naszych” -  Roberta (biegacza). Nie wyprzedzał nas jakoś znacząco, choć powinien! Tu już mieliśmy pewność, że wyniki najlepszych biegaczy nie będą odbiegały znacząco od naszych „wychodzonych” czasów!

Gdzieś koło nas przewijała się para, z którą o kilkanaście minut przegraliśmy na Rajdzie 4 Żywiołów – podeszliśmy do tego ambicjonalnie i przyspieszyliśmy kroku, by ich wyprzedzić.
Kilka następnych PK szło całkiem dobrze – średnia ok 30 min/punkt. Rokowało to jakiś rewelacyjny czas na mecie! Ale niestety, im dłużej się łazi, tym wolniej człowiek się przemieszcza. Szczególnie po nocy. Przy PK 4 po raz pierwszy spotkaliśmy Przemka. Robił już drugą pętelkę, czyli co najmniej 15 godzin na trasie. Jakoś się trzymał.
Przy PK 6 stała tablica ze szlakami w okolicy. Okazało się, że szlaki wskazują kilka przejść niezaznaczonych na mapie, które mogą ułatwić dojście do kilku PK. Zapamiętaliśmy na wszelki wypadek (tzn. zapamiętała Barbara, bo moja pamięć… jest dobra, ale zbyt krótka). Tu spotkaliśmy także grupkę przebijającą się jarem od dołu – wyglądali na całkiem dobrze umęczonych!
PK 6 był jednym z 2 miejsc kluczowych. Nie wiadomo było gdzie potem iść, który wariant lepszy, bo i tak każdy zły. Jary, góra-dół, sorbet, krzaki… Co chwila w zasięgu wzroku jakaś konkurencja, co chwila wydeptane w śniegu ścieżki w różnych kierunkach. Przemka znowu spotykamy koło 11-stki – wygląda całkiem dobrze.
Okazało się, że im dalej tym ciężej osiągalne lampiony. Od lampionu przy PK 11 musiałem wdrapywać się na czworaka (i tak kilka razy mnie cofnęło). Przy PK 12 ognisko i można było zmienić przemoczone skarpetki na nowe - suchutkie (nie na długo suchutkie, ale zawsze). Z radości posiadania suchych skarpet na nogach wyznaczyliśmy dziewiczą trasę „dołem” do PK 13. Przed nami na drodze było widać tylko w miarę świeże ślady wilków (lub innych psowatych).  Przy PK 13 zaczęliśmy spotykać zawodników idących w odwrotnym kierunki. To całkiem fajne, bo teraz ścieżki z tropami „przeciwnymi” powinny jednoznacznie i bez kluczenia prowadzić na punkt. I rzeczywiście, ścieżki coraz lepiej wydeptane. Zupełnie jakby przeszło stado lemingów. A wiadomo lemingi wiedzą dokąd idą. Tak myśleliśmy, więc poszliśmy za nimi. Okazało się, że lemingi postanowiły zwiedzić każdy jar w pobliżu. Zamiast iść prosto na skróty, krążyły po wąwozach i krzakach. Wreszcie się wkurzyliśmy i poszliśmy „naszą wersją” trasy. Chyba mniej mecząco do przejścia. Przy właściwym wąwozie, okazało się, że organizator na tyle ukrył lampion, że przeczesywanie tych 3 ha lasu trochę trwało. W okolicy buszowały także inne ekipy. Wreszcie znalazłem lampion i umknęliśmy przed konkurencją, a mgła snująca się po terenie szybko nas ukryła.
Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami PK 18 to ostatni zrobiony „w pełni za dnia”. Teraz nawrót i niby w prostej linii 4 ostatnie punkty. Miało być miło i przyjemnie (i oczywiście szybko, bo nawet w pobliżu asfalt). My postanowiliśmy nawigować „bezpieczniejszym wariantem”, choć jakaś ekipa nas minęła i wbijała się na azymut w ciemny las. Nadrobiliśmy pewnie z 500 m, ale widzieliśmy gdzie jesteśmy. W pobliżu PK spotkaliśmy różnych takich krążących i szukających lampionu w zupełnie przeciwnych kierunkach – wiadomo noc i człowiek traci orientację;-) Tam gdzie się spodziewaliśmy znowu ścieżka lemingów (nie jakaś specjalnie szeroka, ale ślady dobrych profesjonalnych butów – znaczy zawodowcy ją robili). Niestety, jak to zawodowcy, wybrali zejście do jaru w jego najstromszym miejscu. Coś za coś, krótko ale trudno!

Na 14-stkę ścieżka była. Poszliśmy. Niestety, lemingi znowu próbowały czesać o kilkaset metrów za wcześnie, a my jak głupi za nimi (wrrr). Dalej znowu za lemingami. A tak na marginesie, to widział ktoś kiedyś leminga? Skąd one się wzięły na Roztoczu??? I to jakieś zdesperowane mocno bo wybrały drogę przez największe krzaki. Niby w dół, ale co kilkanaście metrów próg wysokości dobrze ponadmetrowej. Ile można skakać w dół? I wszystko w otoczeniu krzaków z taaakimi kolcami. Jeden z tych kolców usiłował spenetrować moje szare komórki i przebijając czapkę utknął w moim czole. Jak ja się w domu taki pokiereszowany pokażę???
Uff, koniec krzaków, ale jesteśmy wykończeni. A tu podeście na całkiem sporą górę, za którą powinna być 7-ka przedostatni punkt. Za nami błyskają światła konkurencji, która poszła na łatwiznę i wycofała się z penetracji krzaków obchodząc wszystko drogami. Ślad lemingów niewyraźny - przechodziły tędy jedna czy dwie osoby. Ale w dobrym kierunku. A za szczytem – autostrady. W każdym z możliwych kierunków! Kierując się kompasem, intuicją i szukając największego wydeptanego traktu (aby na 100% ustalić gdzie jesteśmy, trzeba by spenetrować teren na kilkaset metrów w prawo i lewo szukając wierzchołka) gdzieś schodzimy. Jest lampion i wąwóz. Kierunek się zgadza. Konkurencja chyba znajduje drugi lampion gdzieś bardziej na wschód. To oznacza, że nasz lepszy:-)!
Kolejne koszmarnie strome zejście (a właściwie zjazd) do wąwozu.. Dalej lepsza droga i w dół. Niestety, co dobre szybko się kończy. Na dole potop. Rozmoknięta breja, woda wlewa się górą do butów i nie ma jak tego obejść. Pierwotnie chcieliśmy iść do asfaltu i spokojnie z tamtej strony dotrzeć na ostatni PK. Ale znowu pomocą służą lemingi (pewnie nie lubią wody) i pojawia się skrót w kierunku właściwym. Na początku nie jest różowo (znaczy jest mokro, woda płynie strumyczkiem), ale jakoś się daje przejść. Na koniec wąwóz z pionowymi  gliniastymi ścianami. Widać ślady ambitnych, co potrafili tam wleźć. My się nie podejmujemy i okrążamy. I oczywiście lemingi wydeptały super ścieżkę dokładnie na punkt. I żadnych stowarzyszy – jak to na punkcie startowym! Teraz do asfaltu i do mety. Drogę do asfaltu blokują nam drzwi jakieś stodoły – musimy okrążać. Na skraju Szczebrzeszyna mamy jeszcze brakujące dwa punkty TRInO. Zaliczamy je. I na metę! Biec nam się jakoś nie chce, zresztą żadnych mixów w zasięgu wzroku (tylko pojedyncza czołówka), więc duch rywalizacji zanika. Oddajemy kartę!
Niestety, musimy awaryjnie wracać zaraz do Warszawy. Zostaje zaliczenie jednego z trudniejszych zadań orientalistycznych – znaleźć jadłodajnię, gdzie dają smaczny obiad i spakować się.
W międzyczasie odwiedzamy salę setkowiczów. Przemek dochodzi do siebie – szedł coś tam koło 22 godzin. Ale obiecuje wpaść na wtorkowy trening na ZPK-ach. Dopytujemy się jeszcze o wyniki. Wiemy już wcześniej, że nasz mix dwudziestkowy wygrał swoją kategorię. Wiszą wyniki części męskiej TP 50, ale naszych mixów nie.
Okazuje się że mamy podium – przejście na czysto i drugie miejsce! Czekamy na wypisanie dyplomów, przyspieszoną dekorację, a w międzyczasie dociera na metę kolejny znajomy setkowicz – Mariusz P. Wygląda na lekko wykończonego. Dyplomacja, pucharacja fanfary i wracamy do domu. Jeszcze 250 km i można iść spać. Właściwie przy naszym przebiegu (250km + 50 km) to setkowicze mogą się schować!
W międzyczasie na metę wpada jeszcze jedna ekipa, którą spotykaliśmy kilka razy na trasie. Nominalnie całkiem dobra ekipa (powinni być daleko przed nami). Chwalą się przebiegiem – z pięćdziesiątki wyszła im jakaś 72-ka! Ci to mają przebicie i dobry przelicznik wpisowego na kilometr! My ze swoimi niecałymi 52 km możemy się schować;-(

1 komentarz:

  1. Świetny opis ! I gratuluję! A co do czajnika, to hmmm ...zabrałam go w ostatniej chwili w razie "W" :)

    OdpowiedzUsuń