czwartek, 27 kwietnia 2017

Czasochłonne 46. OrtInO

Jeszcze nie zdążyłam się dobrze zregenerować po "Zupie z Bagien", a Tomek to już w ogóle (Czołóweczki), a tu w poniedziałek OrtInO. Ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym zrezygnować - ostatnio nieustannie mi się chce. Chyba wpływ wiosny.
Żadne z nas nie pamiętało na jaką kategorię się zapisałam i dopiero na starcie dowiedziałam się, że idę z Tomkiem na TZ. Mapa była taka jak lubię - czyli nachodzące na siebie wycinki z jednego rodzaju podkładu. I nawet wiosną jakoś lepiej ortofoto widzę... Zaczęliśmy od składania wycinków na starcie, bo po drodze niewygodnie. Szło dobrze aż do momentu przewidywanego domknięcia kółeczka. Za nic nie chciało się zejść, ale byliśmy konsekwentni i próbowaliśmy. Po godzinie zmagań zaczęliśmy robić za ciekawostkę przyrodniczą: "już godzinę stoją!". W końcu poddaliśmy się, mając nadzieję, że po drodze nas natchnie.
Ponieważ trudność przejścia była na poziomie TU, zarządzałam poszukiwaniami i prowadziłam. Na lustrach przywództwo przejmował Tomek, bo mi się i bez lustra myli prawa z lewą, a na lustrze to już w ogóle głupieję.
Utknęliśmy na PK L, do którego nie było jak się dostać - z każdej strony zagrodzone. Chrumkająca Ciemność przestrzegała nas przed wchodzeniem na prywatne uliczki (co to w ogóle za wynalazek) bo podobno właściciele już policję chcieli wzywać. Do złego namówiła nas Zuza i oczywiście wleźliśmy. Niewiele brakowało, a skończyłoby się to uwięzieniem nas za bramą - w ostatniej chwili udało nam się zbiec. I dopiero wtedy nas olśniło, że przecież w ogóle nie musimy brać tego punktu, bo jest jeden nadmiarowy.
Potem zatrzymaliśmy się w aptece, bo obtarły mnie buty i miałam całe pogryzione pięty. Podczas gdy ja robiłam sobie opatrunek, Tomek poszedł szukać  PK B i pomnika. Pomnika, który (jak się potem okazało) był przy PK C. Autorka trasy się ciut machnęła w alfabecie.
W końcu nadeszła chwila, kiedy skończyły się nam połączone wycinki i stanęliśmy przed dylematem: co dalej? Jak nic wychodziło, że można się tam dostać tylko od strony startu/mety, ale jak trafić na start/metę??
Poszliśmy w stronę, gdzie zniknął ostatni widziany przez nas zawodnik. Przeszliśmy się kawałek ulicą, zwiedziliśmy uliczki boczne i nawet nie wiedzieliśmy, czy jeszcze w ogóle jesteśmy na terenie zawodów, bo jakoś lampionów nigdzie nie było. Tomek był gotów błąkać się tak do skutku, ale w domu czekały na nas mapy do robienia, więc szkoda było każdej minuty. Zdesperowana zaczepiłam tubylca z pytaniem o skwer ze stawem.
- Ale który? Bo są dwa skwery i oba z oczkiem wodnym. - zabił nas informacją tubylec.
Noż w mordę! Żadne z nas nie pamiętało nazwy. Poszliśmy więc w przybliżonym kierunku jednego ze skwerów licząc na to, że to ten właściwy. W pewnym momencie zobaczyliśmy lampion. Znaczy się - teren zawodów. A potem znaleźliśmy coś, co idealnie pasowało do PK H. I faktycznie to był PK H. Byliśmy uratowani! Dalej poszło już jak z płatka i nawet zdążyliśmy na ciasto na mecie.
I proszę - zapowiadało się lekko, łatwo i przyjemnie, a było głównie czasochłonnie.

1 komentarz: