niedziela, 9 kwietnia 2017

Test Coopera

Oglądam parę dni temu internety, pacze - a tu znajomy na fejsie oznajmia, że jest zainteresowany testem Coopera. Znajomy z branży biegacko-orientackiej, to od razu pierwsza myśl: sprawdzić czym jest zainteresowany! No to pacze, czytam i nieopatrznie mówię chłopu:
- Test Coopera będzie w sobotę.
Tomek do internetów, paczy, czyta i rzuca odzew:
- Idziemy? - tak niby z pytajnikiem, ale twierdząco.
- Nooo, idziemy - potwierdzam, bo skoro wymyśliłam, to głupio się teraz wycofać.
Oglądamy tę tabelkę w te i nazad, żeby oszacować ile trzeba przebiec, Tomek od razu przelicza, czy się załapie na najwyższy poziom; ja w pierwszej chwili zakładam tylko dwa stany - załapię się do tabelki (znaczy - przeżyję) albo nie załapię (znaczy - padnę na bieżni). Ostatecznie przyjmuję założenie, że muszę przebiec przynajmniej 1100 metrów, co w tabelce jest interpretowane jako "bardzo źle"/"źle". Czyli nie jest źle, bo w ogóle się łapie na tabelkę:-)
W sobotę stawiamy się na miejscu testowania, pobieramy numerki i zaczynamy rozgrzewkę. Po pięciu minutach jestem zmęczona, po dziesięciu słaniam się na nogach, po piętnastu padam na pysk. A tu jeszcze trzeba przebiec te dwanaście minut i to podobno szybciej niż truchtem. No to olewam rozgrzewkę i konwersacyjnie testuję współbiegaczy. Jak by nie kombinować, wychodzi, że mam najmarniejsze szanse. W końcu wołają naszą grupę, pada strzał, rozglądam się kogo od razu wyeliminowali, ale nie - wszyscy biegną, więc ruszam i ja. Zwykłym truchtem, żeby nie było - to taka głupia to ja już nie jestem, żeby się zmęczyć od razu. Wszyscy lecą przede mną tylko jedna kobitka została mi za plecami. Nie przyspieszam, żeby dać jej szansę, bo lepiej mieć przeciwników na widoku, niż za plecami. W końcu na drugim okrążeniu dogania mnie i leci szczęśliwa do przodu. Tomek mija mnie jeden raz, drugi, a trzeci to chyba już nie zdążył, albo nie zauważyłam. Młode dziewczę, przed którym ostrzegali już na starcie, mija mnie jeden raz, drugi, piąty, dziesiąty, dwudziesty, czterdziesty... a może już mi się tak mieni w oczach ze zmęczenia. Pada kolejny strzał - sprawdzam, czy żyję, bo może mają zwyczaj odstrzeliwać najsłabszego osobnika w stadzie, ale nie - wciąż biegnę. Usiłuję nawet przyspieszyć, ale - mów moim nogom, żeby leciały, jak one mają to gdzieś. W końcu słyszę ostatni strzał, część biegnących pada na bieżnię, mnie na szczęście nie trafili. Co prawda podchodzi do mnie osobnik chyba z zamiarem dobicia, ale patrzę błagalnie i litościwie daruje mi życie i tylko coś notuje w notesiku. Z bieżni schodzę o własnych siłach.
A potem okazuje się, że Tomek , tak jak zakładał, osiąga swój wymarzony wynik "bardzo dobrze", a ja, ku własnemu zdziwieniu - "dobrze". Jesienią idziemy się przetestować jeszcze raz!

2 komentarze: