czwartek, 27 kwietnia 2017

Czołóweczki - finał


Tu będzie relacja Tomka, jak się ogarnie z Niepoślipką. 
Zarobiony jest.

I oto obiecana relacja:

Finał Czołóweczek to impreza specyficzna. Specyficzna, bo wędrował z datą z jednego terminu na drugi, a klasyfikacja po drugim etapie tak wędrowała, że jej wcale nie było aż do przedednia finału. Ostatni termin finału ustalił się na niedzielę, zaraz po Zupie z Bagien. Wróciliśmy szybko, więc nic nie stało na przeszkodzie, by wieczorem wyskoczyć do Mińska.
Licząc na jakiś ruch na drodze wyjechałem z pewnym zapasem i dotarłem akurat na czas, gdy Marcin otwierał bazę. Wkrótce pojawili się znajomi - Chrumkająca Ciemność  rozochocona po Bagnistej Zupie na powiększenia swojej kolejności medalowej (chyba jako jedyni piechurzy pojawili się na wszystkich etapach i oczywiście wygrywali) oraz Przemek.
Jak zwykle szczegóły trasy trzymane w tajemnicy. Udało mi się wydobyć z autora „że trasa ma pewnie ponad 6 km”. Powinno się w godzinę dać to przebiec. Coś tam było mówione, że mokro w lesie, ale co to może być za mokro po Zupie z Bagien?
Wybiła godzina zero dostaliśmy mapy i ruszyliśmy. Odruchowo wybiegłem za furtkę, ale coś mi się nie podoba. Wpatruję się w mapę i wreszcie moje niedowidzące oczy dostrzegają kółeczko gdzieś na terenie szkoły. Wracam się. Kluczę między budynkami. Lampion w miejscu, którego się nie spodziewałem, bo na płocie, a nie na granicy terenu utwardzonego i odkrytego za budynkiem. No cóż – sugeruje to jakieś potencjalne problemy z następnymi PK. Biegnę ścieżką w las. Reszty nie widać – albo są daleko z przodu, albo wybrali inny wariant. Po niecałych 200 m wpadam w coś mokrego i śliskiego. Rzeczywiście mokro w tym lesie. I to wydaje się, że mokro w kierunku jedynki – zmieniam więc w locie koncepcję i lecę na główną przecinkę, by dobiec do PK 1 ze wschodu. W okolicach PK jakiś tramwaj gna w przeciwnym kierunku.
PK 4 ładnie widać z daleka. Teraz  do najstarszej sosny i PK 10 jest tam gdzie powinien. PK 11 formalność. Gdzie są Ci wszyscy biegacze? Nikt nie wybrał mojego wariantu, czy wszyscy pogubili się w lesie??? Na PK 11 ryzykuję na azymut przez teren oznaczony jako „podmokły”. Spoko daje się przejść suchą nogą. Ale przy sadzawce z PK 11 moja lewa stopa skutecznie postanawia sprawdzić czy okoliczne kałuże są mokre. Potwierdzam, że są!
PK 8 znany – taki nieprzyjemny teren o kiepskiej przebierności, więc omijam go bokiem.  Niestety, gdzieś tam dostaję jakąś gałązką z kolcami, które wbijają się w rękę. Wyjmuję je szybko i lecę dalej. Z naprzeciwka zaczyna się coś błyskać – konkurencja – coś wcześnie! Ale biegnę bokiem, więc jeśli kierują się na światło to ich zmylę!
18 i 14 znajduję bez większych problemów. No może, poza jednym. Coś czuję w lewej ręce – patrzę dokładniej a tu jeszcze został mi jakiś kolec. Wyciągam go w biegu -  a tu okazuje się, że to nie byle jaki kolec! Drzazga tak z centymetrowa! Nic dziwnego, ze mnie uwierała.
 Kolej na PK 15 – charakterystyczne drzewo. Odmierzam odległość – jest otwarty teren po prawej,  azymut i szukam granicy kultur. Nie ma. Jest za to dziura w ziemi, powinno być na lewo od niej to drzewo. Jest drzewo, ale bez lampionu. Zajumali???? Zaczynam czesać. Nie ma. Po dłuższej chwili wracam na ścieżkę, odmierzam się znowu – teraz dokładnie marszem na dziurę przy drzewie. Jest ta sama dziura i to samo drzewo. Ślepię w mapę – w terenie są trzy duże dziury w ziemi  –  sprawdzam każdą z nich i wreszcie znajduję lampion na mało charakterystycznej roślinie zwanej drzewem. Sporo czasu w plecy, wrrr.
Kolejny PK nr 12. Jakaś skarpa pod linią NN. Skręcam za wcześnie i jeżynuję. Znowu strata czasowa. Na PK 7 szukam ścieżki z mapy, której nie ma. Tzn. jest skrót (wtedy nie wiem że to skrót), a to co na mapie, ma się nijak do terenu odnośnie roślinności. Ale  z odległości i wyczucia znajduję właściwą pozostałość po ścieżce (oczywiście najpierw ją przebiegłem szukając odpowiedniego zagajnika). W pobliżu PK 6 widzę latarki piechurów stojących bezradnie na środku skrzyżowania ścieżek. Ja ścinam na azymut i trafiam idealnie. Coś długo mi to bieganie schodzi. Nie mam szans na medal chyba. PK 5 niby blisko, ale w krzakach których nie lubię. Jest – widzę  z daleka. Teraz do ścieżki przy rzeczce. Raczej obejść z prawej niż jeżynować krzale. I niestety, gubię kierunek – zataczam łuk i wracam niechcący w kierunki poprzedniego PK,  wrrr. Drugie podejście już się udaje. Przez mostek i ostatni punkt – dołek za jakąś dziurą. Na mapie ma być do tego dobieg jakimś terenem odkrytym. Patrzę w prawo  - ciągle krzale i krzale. Coś za daleko jestem.  Wracam się patrząc uważnie - jest jakiś prześwit!  Jeżyny z taaakimi kolcami, ale wchodzę. Jest dziura  w ziemi, jest jej koniec. Szukam dołka. Nie ma. Coś nie tak. Po dokładniejszym oglądzie sytuacji wychodzi mi , że jestem za blisko rzeki, a mapa kłamie. Przedzieram się przez kolce i wreszcie mam lampion. Patrzę na zegarek – zbliża się limit czasu. Lecę asfaltem do szkoły ile dała fabryka (jakaś skąpa ta fabryka była). Mieszczę się w limicie według mojego zegarka. Na mecie już jest konkurencja (znaczy podium nie będzie), ale nie jestem ostatni wśród biegaczy. A marszerzy mają większy limit. Wkrótce wpada zasapana Chrumkająca Ciemność. Czy marszerzy mogą biegać???
Czekamy na maruderów i ogłoszenie wyników. Miejsce trzecie, drugie, pierwsze. Nie ja. Ale dostaję medal za udział!

Na ogłoszenie wyników MO (wiadomo, że wygrywają Chrumkajacy), po limicie czasów akurat zjawiają się zdobywcy 2 miejsca w MnO. Niezła synchronizacja!
Losowanie fantów – wygrywam kubek Oriantiady – oddaję Przemkowi, bo już mam. A na Orientiadzie należałoby wskoczyć na podium tym razem (bo poprzednio to był mój debiut w 50-tkach!)
Ciasto, pamiątkowa fotka i spadamy do domu. Wyspać się przed następnymi zawodami.

1 komentarz:

  1. Nie mamy pojęcia, czy marszerom wolno biegać, ale chyba trzeba by Korzeniowskiego, aby marszem zaliczyć dystans niewiele krótszy niż BnO w 10 minut dłużej... I to mimo, że faktycznie konkurencja nie dopisała frekwencją, a szkoda.

    OdpowiedzUsuń