wtorek, 25 kwietnia 2017

Duchy i muchy, czyli bagienny dzień.

Po raz pierwszy w życiu wyspałam się na zawodach, ale też i warunki miałam komfortowe - w miarę wygodny materac i cisza panująca na sali w nocy. Ponieważ przyjechało stosunkowo mało osób, a przede wszystkim mało młodzieży, nie było wrzasków i hałasów po świt, a nawet chrapacze chyba się ograniczali, bo nic nie słyszałam. Albo tak twardo spałam po tych sześciu trinach:-)
W każdym razie rano byłam rześka i gotowa na każde wyzwanie. Pierwszym z nich było dotarcie na start, oddalony kawał drogi od bazy. Darek zarządził sprytny manewr - jedziemy na drugą metę żeby zostawić tam samochód (bo po etapach będziemy zmęczeni, więc transport pod nosem się przyda), a stamtąd pieszo na start. Tak też zrobiliśmy.
Etap pierwszy był jakiś nawiedzony i po mapie snuło się stado duchów. Nauczeni życiowym doświadczeniem odpytaliśmy organizatora o wszystkie detale i niuanse mapy i w końcu zaczęliśmy kombinować gdzie iść. Sprowadzało się to do wyszukiwania gdzie duchowi wchodzi, a gdzie mu wychodzi. Na ogół wchodzić i wychodzić miały drogi. Dość nieufnie podchodziliśmy do pierwszego ducha, ale potem ogarnęliśmy jak to działa i jakoś szło do przodu. Utknęliśmy na wycinku z PK D. Z uporem maniaka szukaliśmy małej górki z licznymi gęstwinkami, a tymczasem punkt stał na łysym zaoranym wzniesieniu z nowymi nasadzeniami. Swoją drogą nie powinien stać (a właściwie leżeć, bo okazał się być japońcem) w takim miejscu, bo to niezgodne z ochroną przyrody i moim sumieniem, o!
Punkty nad rzeczką - 4, 5 i H braliśmy na oko, bo rzeczka miała tyle zawijasów, że nie sposób było trafić na właściwy.  Na trzy próby jedna wyszła nam bezbłędnie. PK K musieliśmy sobie odpuścić, bo groziło nam wpadnięcie w ciężkie minuty. Byliśmy spóźnieni do tego stopnia, że Darek na widok mety spontanicznie zaczął biec - jest to naprawdę ewenement przyrodniczy i świadczy o głębokiej desperacji. A i tak złapaliśmy jedną ciężką:-(
Na drugi etap dostaliśmy po portrecie cesarza Franciszka Józefa i długo doszukiwaliśmy się w nim mapy. Okazało się, że gdzieniegdzie napstrzone jest pojedynczymi PK, a między nimi zero treści. Do PK A jeszcze dawało się dotrzeć, do C poszliśmy wzdłuż rzeczki, do B na azymut. W zasadzie wszystkie punkty były azymutowe, ale na długich przebiegach ciężko wstrzelić się na punkt nie znając terenu wokół, czyli nie mając punktów odniesienia. W końcu Darek wymyślił, że sami sobie narysujemy mapę za pomocą urządzenia, które w wojsku jakoś tam się nazywa, ale my na swoje potrzeby nazwaliśmy je żyrokompas, bo ładnie brzmi. Nasz żyrokompas składał się z Darka wyznaczającego kierunek i wrysowującego go w mapę oraz mnie - liczącej odległości  między miejscami, w których ścieżka zmienia kierunek. Zadziałało o tyle, że znaleźliśmy się w okolicach PK E i D i mniej więcej wiedzieliśmy jak lecą ścieżki. PK D był chyba miejscem skąd organizatorzy brali materiał na tę swoją "Zupę". Nawet kiedy już zobaczyliśmy lampion, wcale nie byliśmy pewni, że dotrzemy do niego na tyle blisko żeby spisać kod. W końcu z narażeniem życia jakoś się udało.
Z F na G droga wydawała się prosta - dokładnie na wschód. Niestety już po kilkudziesięciu metrach drogę zastąpiły nam mokradła. Ja byłam gotowa przejść przez nie, Darek wolał obejść. Zaczęliśmy więc obchodzić - z prawej, z lewej, a z każdej coraz dalej i dalej od planowanego kierunku. W końcu Darek zgodził się iść przez mokradła. Wszystko szło idealnie do momentu kiedy prostopadle do kierunku naszego marszu pojawiła się rzeczka - na tyle szeroka, że nie do przeskoczenia. Szliśmy jej brzegiem szukając jakiejś przeprawy przy czym ja byłam gotowa iść wpław, Darek zaś perswadował mi, że punkty na pewno nie są za rzeczką, bo to bezsensowne. W pewnym momencie już w ogóle nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Błąkając się tak spotkaliśmy inny zespół, który był równie zdezorientowany i zniesmaczony mapą. Kiedy w końcu zobaczyliśmy jakiś lampion, wiedzieliśmy przynajmniej, że jeszcze jesteśmy na terenie zawodów. Dobre i to. Znaleźliśmy coś podobnego do PK H i wzięliśmy z braku laku. Rysując sobie na mapie przedłużenia dróg doznałam nagle iluminacji i zaryzykowałam stwierdzenie, gdzie może być L. Było! Było!!! Rozochoceni sukcesem żwawo ruszyliśmy po M i N, a potem namierzyliśmy się na prawdziwe H. Czas trochę nam się już kurczył i ja byłam gotowa iść w kierunku mety, ale Darek się rozkręcił i koniecznie chciał znaleźć punkt G - facet, to facet. Okazało się, że G jednak jest za rzeczką, ale spotkana konkurencja wykierowała nas na w miarę dobrą przeprawę. Udało się. Nasze G docelowo okazało się stowarzyszem, ale lepsze to niż nic. PK I musieliśmy przebijać, bo całkiem przypadkiem natrafiliśmy na właściwy. Taka drobna chwila szczęścia:-) Potem już naprawdę musieliśmy lecieć na metę i założenie było takie, że jak się coś trafi po drodze, to OK, jak nie, to trudno. Pewnie w życiu nie znaleźlibyśmy mety idąc wybraną przez nas wygodną drogą, gdyby nie napotkany zespół, który już przetestował, że to nie tam. Na właściwej drodze spotkaliśmy pędzące stado tezetów, od których w locie wyciągnęłam informację, że jak się trochę cofniemy, to znajdziemy charakterystyczne drzewo. Było ich kilka, ale wzięłam dowolne, bo i tak nie było czasu na sprawdzanie, które jest właściwe. Ostatniego PK nie znaleźliśmy, bo i też nie szukaliśmy licząc na to, że sam się na nas rzuci. Jakoś nie chciał.
Powiedzmy szczerze - mapa była raczej tezetowska niż dla TU, a brak informacji o rzece, to już w ogóle skandal. Z tego oburzenia w ogóle zapomnieliśmy o zadaniach, na szczęście były nisko punktowane i praktycznie nie robiło nam to już różnicy.
Samochód na mecie okazał się strzałem w dziesiątkę i już po chwili byliśmy w bazie i rozkoszowaliśmy się gorącym prysznicem.

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz