czwartek, 7 września 2017

Człowiek nie wielbłąd....

"Spacer z mapą" zapowiadał się deszczowo i po ciemku, czyli tak sobie. Ale dla prawdziwego orientalisty to przecież żadna przeszkoda:-) Tomek tradycyjnie zapisał się do nienormalnych, ja wciąż jeszcze twierdzę, że jestem normalna.
Mapa tym razem była dwustronna i najpierw biegło się jedną stronę, potem przekładka i drugą. Dzięki temu nie trzeba było użerać się z płachtą A3.
Najpierw wystartowali masowo nienormalni, potem my. Normalnych było dużo mniej i chyba źle to świadczy o kondycji psychicznej społeczeństwa.
Mimo, że mapę dostaliśmy wcześniej i można było sobie ją dokładnie pooglądać i zaplanować trasę, to ja oczywiście już po dwóch krokach zapomniałam gdzie chciałam biec i do tego zgubiłam miejsce startu na mapie. W związku z tym pobiegłam za wszystkimi zakładając, że autorom mapy nie chciało się robić wariantów i każdy ma to samo. Najgorsze, że wyprzedził mnie kto tylko chciał i bałam się, że za chwilę nie będę miała za kim biec (wszyscy znikali w ciemności) i jednak trzeba będzie zacząć posługiwać się mapą. Na szczęście Beata okazała się równie szybką zawodniczką jak ja, więc nie byłam tak kompletnie sama. Cały czas do pierwszego punktu miałam wrażenie, że mapa jest w lustrzanym odbiciu, bo mi się strony świata nie zgadzały, ale oczywiście na BnO tak być nie mogło. Od PK 1 strony wróciły na swoje miejsce i dalej już było normalnie, czyli adekwatnie do trasy:-).
PK 2 chciałam wziąć od góry, ale jak zobaczyłam stromość skarpy i błoto na niej, to jednak nadłożyłam drogi i pobiegłam na schody. W zasadzie pobiegłyśmy z Beatą, bo stwierdziłyśmy - co się będziemy męczyć indywidualnie, jak możemy zespołowo, szczególnie, że i tak byłyśmy na szarym końcu stawki. Do PK 3 pobiegłyśmy dwoma wariantami, bo jakoś nie mogłyśmy dojść, po której stronie ogrodzenia będzie punkt. Tym sposobem zawsze któraś miała być po stronie słusznej i wspomóc koleżankę w podbijaniu. Okazało się, że każdy wariant był dobry, bo u celu była otwarta furtka, w ogóle nie zaznaczona na mapie. Koło czwórki już przebiegaliśmy w drodze na jedynkę, więc wiadomo było gdzie jest, a piątka miała być ostatnim punktem na pierwszej stronie mapy. Beata pognała przodem, ale dogoniłam ją na punkcie, mimo że zaczęłam szukać trochę za nisko, sugerując się Mariuszem nurkującym w krzakach.
Już po pierwszej stronie mapy miałam serdecznie dość - bolały mnie nogi niezregenerowane jeszcze po pięćdziesiątce, a i cały człowiek jakoś odmawiał posłuszeństwa.
Na dalszą część trasy pobiegliśmy już praktycznie we trójkę, bo dołączył się do nas Mariusz. Jedynka była formalnością, a do dwójki było makabrycznie (jak dla mnie) daleko. Trochę biegłam, więcej szłam, a po drodze zastanawiałyśmy się głośno, czy łatwo będzie zejść do punktu, bo miał być w dole, w fosie (czy co to tam było). Przechodzący pan z pieskiem podpowiedział nam:
- Tam jest dobre zejście!
Zejście faktycznie było rewelacyjne - ostro w dół po błocie. Beata kategorycznie oświadczyła, że ona nie schodzi, bo ma lęk wysokości, wzięłam więc od niej pipacza, dałam kompas i mapę do potrzymania i usiłowałam jakoś dostać się na dół. Jeśli chodzi o szybkość dotarcia na dół, to faktycznie zejście było dobre, bo szybkie. Już po pierwszym kroku klapnęłam na tyłek i zjechałam parę metrów w dół. Usiłowałam jeszcze zachować godność i podnieść się do pionu, zaliczyłam więc drugie klapnięcie. I już byłam u celu. Na górę wyszłam już na czterech kończynach, pal licho godność. Podczas gdy ja taplałam się w błocie, Beata obczaiła kolejny punkt, więc rzuciła hasło: za mną i poleciała. Po drodze zaczęło mi coś ciemnieć w oczach i nogi zaczęły się jakby uginać, ale jeszcze zebrałam się w sobie i doszłam do trójki, a nawet czwórki i piątki, bo wszystkie były bliziutko siebie. Potem już przestałam nadążać. Beata z Mariuszem pobiegli, a ja chwytając się drzew, krzaków i wszelakiej infrastruktury miejskiej walczyłam o zachowanie pionu. Gdybym do fosy wpadła na głowę, to jeszcze moje zasłabnięcie miałoby jakieś wytłumaczenie, ale miękkie klapnięcie na tyłek nie mogło być powodem. Chwilę postałam sobie zbierając siły i ruszyłam, już spacerkiem, na szóstkę. Na siódemkę już miałam problem z trafieniem, bo myślenie coraz bardziej mi się wyłączało. Całą uwagę miałam skupioną na tym żeby nie paść, więc na analizę mapy brakło mi szarych komórek. Wlazłam w jakąś abstrakcyjną dziurę po schodkach w dół przy samej bramie do nie wiem czego, wylazłam, cofnęłam się, w krótkim przebłysku władz umysłowych zorientowałam się gdzie jestem i gdzie mam iść i w końcu znalazłam te siódemkę. Do ósemki myślałam, że już nigdy nie trafię. Tym niemniej w ogóle nie przyszło mi do głowy, że powinnam odpuścić i najkrótszą drogą wrócić do bazy. Jakoś zakodowało mi się, że jak nie przejdę po kolei przez wszystkie punkty, to nie trafię na metę. Czysta abstrakcja.  Między siódemką, a ósemką kręciłam się kółko jak pies za własnym ogonem i zupełnie nie wiedziałam co zrobić. Gdybym miała telefon, to najpewniej zadzwoniłabym do Tomka żeby mnie znalazł. Zupełnie nie umiałam ogarnąć sytuacji. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby kogokolwiek zapytać jak dojść na Wojska Polskiego. Po punktach i po punktach, jak by nie było innej opcji. W końcu jakoś się ogarnęłam i znalazłam tę ósemkę, ale należy to chyba traktować w kategorii cudu.  Do mety dowlekłam się ostatkiem sił i wtedy dopiero uprzytomniłam sobie dlaczego mi tak odcięło zasilanie i rozum - przez cały dzień wypiłam tylko dwie filiżanki kawy i nic więcej. Najnormalniej w świecie się odwodniłam.  Na mecie rzuciłam się na picie i od razu poczułam się lepiej. Do tej pory tak nie do końca wierzyłam w skutki odwodnienia, co to czytałam o nich w różnej mniej lub bardziej fachowej literaturze, a jednak. Człowiek nie wielbłąd, pić musi. Wodę. Nawet w czasie deszczu!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz