wtorek, 19 września 2017

Którędy do mety?!

Na mecie, po pierwszym etapie  kompulsywnie wciągnęłam wielką drożdżówkę, na którą wcale nie miałam ochoty, szczególnie, że wybrałam z makiem (nie lubię), bo stres miesza w głowie człowiekowi. Potem czekaliśmy aż zbierze się pełen autobus ludzi, żeby przejechać na start drugiego etapu. Taki busik wynajęty na cały dzień to fajna sprawa.
Mapę dostaliśmy jakąś taką brudną, jakby wpadła komuś w popiół. Wszystkie takie były (a tezetów nawet bardziej), więc nie protestowaliśmy uznawszy, że to taka konwencja. Opis był dość długi i znudził mi się po pierwszym zdaniu. Nie wiem czy Darek doczytał o co chodzi, ja w każdym razie dopiero wczoraj dowiedziałam się po co było to ciemne :-)
Skalę mapy można było teoretycznie dokładnie obliczyć, bo były ku temu mocne przesłanki, ale nie mieliśmy długiej linijki i nic z tego nie wyszło.  Skalowaliśmy się więc tradycyjnie liczeniem kroków na wyznaczonym odcinku. Od pierwszego rzutu oka dopasowałam trzy wycinki, z czego dwa nawet dobrze, jak się potem okazało i poszliśmy empirycznie przekonać się gdzie jest reszta. Ze startu ruszyliśmy asfaltem, za naszymi juniorami. Ja byłam gotowa całą trasę iść za nimi, bo dobrzy są, ale Darek w pewnym momencie stwierdził, że coś za długo idziemy tym asfaltem (kurna, za jeżynami się stęsknił ???) i zarządził wejście w las. Na szczęście zaatakowaliśmy leśną drogę, a nie ścianę roślinności. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, a nasz azymut twierdził, że od jakiegoś czasu zamiast zbliżać się do różowej gwiazdki (gdzie mieliśmy dotrzeć), to oddalamy się od niej. Wróciliśmy na bezpieczny asfalt i kompas od razu pochwalił naszą decyzję.  Dopiero następna droga, za zawijasem asfaltu okazała się słuszna i doprowadziła nas w upragnione miejsce. Typowałam, że gwiazdka będzie skrywać  PK 7, tymczasem okazało się, że to PK 10 i 11. Ósemka była łatwa. PK 2 stał na „niewiadomoczym”, zaznaczony pośrodku burej plamy. Na miejscu okazało się, że dodatkowo był dobrze schowany na zwalonym drzewie, ale jak my doszliśmy, wiodła już do niego wydeptana ścieżka. Darek twierdził, że lampion powinien wisieć na innej grupie drzew, ale ja na mapie nie widziałam żadnej różnicy w ciemności plamy, więc też i drzew nie byłam w stanie zlokalizować.
Trójka i siódemka wyleciały mi z pamięci (mam bardzo krótkotrwałą), ale jak patrzę w mapę to trójka ewidentnie była na poziomnicy. Nawet chyba widziałam w terenie tę poziomnicę, taka brązowa była. Przy czwórce Darek znowu zaczął grymasić, że mu nie pasuje.  Ja w pierwszym odruchu wskazałam sosnę, z której ostatecznie wzięliśmy punkt, ale zrobiliśmy to dopiero po obleceniu terenu w promieniu co najmniej kilometra i zaliczeniu wcześniej szóstki.  Trochę czasu nam zajęło bieganie między punktami, ale trudno, przynajmniej drożdżówkę spaliłam. Piątka była banalna, dziewiątka bezproblemowa, a w ogóle do większości punktów spokojnie dochodziliśmy drogami, nie to co na poprzednim etapie.
Wszystko szło nieźle aż do ostatniego PK. Ostatni też wszedł gładko i dopiero wtedy zaczęły się schody. Meta zaznaczona była w sporej odległości od ostatniego punktu, już poza mapą, na czystej białej kartce. Przed sobą mieliśmy pole kukurydzy, po prawej pola, po lewej autostradę. Kompas informował, że meta wypada jakoś między prawą, a lewą jezdnią. Wściekli postanowiliśmy zadzwonić do autora mapy z pytaniem, czy faktycznie mamy się wdzierać między samochody, ale obejrzeliśmy całą mapę i nie znaleźliśmy alarmowego numeru telefonu. Mało tego, autor nawet się nie ujawnił. Za to był bogaty wykaz sponsorów. Ale też bez numerów telefonów:-(
Zaryzykowaliśmy wariant w lewo, nastawiając się, że być może będziemy musieli wracać, jeśli meta będzie jednak po drugiej stronie autostrady.  Już z pewnej odległości zobaczyliśmy dach busika, a w końcu i metę. Było do niej dojście i z lewa i z prawa i z nawprosta z kukurydzy. Jeszcze tylko poczekaliśmy na zapełnienie pojazdu i wreszcie można było jechać na obiecany żurek.


c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz