środa, 13 września 2017

Finał Rodzinnych MnO


Rodzinne dostarczyły nam emocji, głównie zanim się zaczęły. Jakieś dwa tygodnie przed imprezą okazało się, że pozwolenie na wejście do lasu tym razem nie będzie takie łatwe do zdobycia, bo od ostatniej imprezy na tym terenie zmieniły się i przepisy i ludzie na stanowiskach. Wydawało się, że zgodę musi wydać co najmniej minister od wojska, więc poruszyliśmy niebo i ziemię, żeby tę zgodę uzyskać. Obeszło się bez ministra i ostateczny papier podpisaliśmy dwa dni przed terminem imprezy. Nie chcieliśmy zmieniać lokalizacji (co było najłatwiejszym wyjściem z sytuacji), bo Darek M. przygotował prototyp fajnej mapy, której nie dawało się zrealizować byle gdzie. Do tego wszystkiego, ja jestem (jak wiadomo) d..a nie organizator i wciąż miałam wrażenie, że wszystko rozłazi mi się w szwach. No bo jak ogarnąć na raz kilka czy kilkanaście spraw? Dla mnie kosmos.
Ostatecznie mapy zostały wspólnym przemysłem zrealizowane, w bólach urodziła się wzorcówka,  zakupy zrobiłam, nawet lampiony udało się jako tako rozwiesić, chociaż z darkowymi mieliśmy problem, bo to zawsze dziwne rzeczy wychodzą jak stawia ktoś inny niż autor trasy. Ale spoko, kiedy dotarł do Zielonki, to pojechał w teren i poprzestawiał sobie po swojemu. Za to jednego mojego Tomek źle powiesił, ale trudno - zdarza się.
Już na samą imprezę przybyli na odsiecz Barbara z Darkiem W., chociaż z Barbary pożytek był dyskusyjny - przyjechała prosto z Mordownika i faktycznie wyglądała na zmordowaną. Za to Darek W. dwoił się i troił, żeby to za nią nadrobić. Frekwencja duża, bo pogoda dopisała, więc było co robić i w sekretariacie i na starcie, a jak uczestnicy zaczęli wracać z trasy, to już nie wiadomo było w co ręce włożyć. Na szczęście każdy swoje włożył w to na czym się najlepiej zna i tym sposobem Darek M. liczył wyniki swojej trasy, Darek W. liczył wyniki mojej trasy, Tomek najpierw obsługiwał BnO, potem liczył wyniki ogólne, Barbara (jak już trochę odżyła) przejęła BnO od Tomka, a ja odbierałam karty startowe od powracających zespołów i usiłowałam ogarnąć kto wrócił, a kto zaginął w akcji.
Potem, ku uciesze zwłaszcza dzieci, zrobiłam wystawkę nagród i muszę powiedzieć, że pryzma na stole prezentowała się całkiem na bogato:-) W końcu nadszedł najgorszy moment, kiedy trzeba było przemówić ludzkim głosem, a tego, ani ja, ani Tomek nie znosimy. Męczyliśmy się jak Piekarski na mękach, ale jakoś udało się i ogłosić wyniki, rozdać nagrody i przeżyć.
I powiem Wam, że pomimo tego stresu, jaki jest za każdym razem, to w przyszłym roku znowu planujemy kolejną edycję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz