sobota, 13 kwietnia 2019

Wiosenne 360

Tydzień po Sosnowych Klimatach czekała nas pięćdziesiątka - Wiosenne 360, w związku z czym jeszcze we wtorek zaliczyliśmy trening, a potem już tylko gromadziliśmy siły i węglowodany. Ja zgromadziłam jakieś siedem batoników i trochę chałwy, a Tomek żelki.
Wyjątkowo tę pięćdziesiątkę mieliśmy niemal na swoim podwórku, bo nawet po naszej stronie Wisły, z pół godzinki jazdy od Zielonki. Mogliśmy więc wyspać się we własnym łóżku, zjeść takie śniadanie, na jakie nam rano przyszła ochota i niespiesznie udać się do bazy.
Tomek już kiedyś zaliczył tę imprezę, dla mnie była ona nowa i trochę dziwił mnie podział na jakby dwa etapy - najpierw ok. 11 km BnO na mapie 1:11000, potem powrót do bazy, zmiana mapy na pięćdziesiątkę i reszta punktów. No i czipy zamiast perforatorów. Cywilizacja i 21 wiek normalnie.

Stowarzyszona pięćdziesiątkowa ekipa.

Ponieważ po BnO i tak mieliśmy wracać do bazy, postanowiliśmy ułatwić sobie życie i nie dźwigać całego picia ze sobą, a jedynie po butelce wody. Dzięki temu nasze plecaczki od razu ważyły o połowę mniej.
Start był umiejscowiony 400 m od bazy, w lesie i nawet dojście było wyznaczone wstążeczkami, żeby się żaden orientant nie zgubił:-)
Na mapie BnO mieliśmy 15 PK i możliwość wyboru: lecieć od startu w lewo albo w prawo. Teoretycznie można było jeszcze na wprost, ale trochę bez sensu. My postanowiliśmy zacząć od jedenastki, zrobić najpierw wąską odnogę, potem trzon główny i do bazy.


Nawet nie wyobrażacie sobie jak w tym lesie było pięknie! Poranne słonce prześwitywało między drzewami, a w powietrzu czuć było wiosnę. Aż się chciało biegać! I trzeba przyznać, że nie oszczędzaliśmy się. W szybkim pokonaniu trasy pomógł także elektroniczny system potwierdzeń, bo nie traciliśmy czasu na pitolenie się z dziurkaczami, czy kredkami. Miał tylko jedną, drobną wadę - wszystko odbywało się tak szybko, że nie było kiedy odpocząć przy punkcie, bo tylko piiip i już lecieliśmy dalej. Cóż, wszystko ma swoje zady i walety.
Pierwsza część pierwszej części trasy była łatwa kondycyjnie, bo po płaskim, a nawigacyjnie troszkę zakręciło nas przy czternastce, bo Tomek pobiegł metodą "gdzieś tam", a mi się pokićkało i byłam pewna, że jesteśmy przy piętnastce. Ale w sumie "błądzenie" zajęło nam raptem cztery minuty. Potem pojawiło się trochę górek, na co prawdę mówiąc nie byłam ani psychicznie, ani fizycznie przygotowana i trochę musieliśmy zwolnić. Oprócz górek były także pułapki typu: wilcze doły i Tomek dał się w jedną z nich złapać. Zapadł się nogą w dziurę, zaklął szpetnie po francusku żeby go zwierzątka nie zrozumiały, a potem stwierdził, że skręcił kostkę. Niespecjalnie wpłynęło to na nasze tempo, więc myślałam, że przesadza, a w domu okazało się, że noga faktycznie opuchnięta.
Pod koniec trasy natrafiliśmy na jeszcze większą pułapkę niż wilcze doły i tym razem to ja dałam się złapać.

PnO - Pułapka na Orientację.

Całe BnO zajęło nam godzinę i czterdzieści osiem minut i uważam, że jak na moje możliwości to bardzo dobry czas.
Dobiegając do bazy po kolejną mapę, trafiliśmy akurat na odprawę krótszych tras i musieliśmy przedzierać się przez gęsty tłum. A tu każda minuta cenna... W bazie Tomek przepakował nasze plecaczki, a ja udałam się na porcelanę.To była moja pierwsza pięćdziesiątka z porcelaną  zamiast krzaczka i listka:-) Pełen luksus!
Przejście ze skali 1:11000 na skalę 1:50000 było dla mnie szokiem. Mapa dwa razy większa niż poprzednia, a na niej raptem marne dziewięć punktów. A co jeden to w cholerę daleko. Nawet sobie pomyślałam, że to BnO to może organizatorzy potraktowali jako drobną rozgrzewkę i dopiero teraz ruszamy na pięćdziesiątkę, ale podobno nie. Ja w każdym razie miałam odczucia jakbym szła co najmniej na siedemdziesiątkę.
Postanowiliśmy zacząć od PK 34, potem 35 i dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Do pierwszego punktu było coś koło czterech kilometrów, głównie po asfalcie. Nawet się ucieszyłam, że tak wygodnie się biegnie, niespecjalnie trzeba się skupiać na śledzeniu drogi, czyli luzik. Punkt na szczęście był w lesie (choć na jego skraju), a nie w mieście.

 Pierwszy punkt z dużej mapy - PK 34.

PK 35 stał jakieś półtora kilometra dalej na wschód, to dużo się nie nabiegaliśmy.

PK 35

Do czterdziestki dwójki było okropnie daleko. Aż mi się słabo zrobiło jak policzyłam ile to może być kilometrów. Tak na oko wychodziło mi z piętnaście, choć podobno było raptem sześć. Najpierw musieliśmy dotrzeć do mostku na Kanale Żerańskim i żeby sobie ułatwić życie polecieliśmy żółtym szlakiem do Nieporętu. Tam znowu wypadliśmy na asfalt. Niby wygodniej niż po krzakach, ale twardo.
Nad Kanałem przechodziliśmy słynną kładką z abstrakcyjnymi pochylniami dla wózków, rowerów i innych pojazdów kołowych. Za nami podążało dwóch rowerzystów i woleli wnieść rowery po schodach niż skorzystać z podjazdu. Dlaczego? Dlatego:

Tego nie da się odzobaczyć:-)

Za DK 631 znowu porzuciliśmy cywilizację i weszliśmy w las. Jeszcze tylko przed samym punktem nielegalnie przekroczyliśmy tory kolejowe, po których chwilę wcześniej przemknął pociąg. Teoretycznie (tzn. według opisu) punkt miał być na górce, tymczasem górka była mocno hipotetyczna, ale może po prostu się w międzyczasie zapadła.
W Beniaminowie nie mieliśmy okazji zobaczyć znanego fortu, bo nasz punkt leżał na wschód od niego, a my wybieraliśmy jednak najkrótszą, a nie najciekawszą drogę. Trochę szkoda, ale ostatecznie to tak blisko domu, że mogę sobie kiedyś przybiec - z Zielonki raptem 20 kilometrów:-)
Trochę bałam się, że punkt będzie na jakiś mokradłach, bo na mapie było dużo niebieskiego, ale wody to tam nie widziano chyba od miesięcy i skrzyżowanie rowów było suche jak pieprz. No dobra, kawałek dalej był większy rów z wodą, a może to nawet była jakaś rzeczka i mostek był potrzebny.
Do czterdziestki szliśmy polami, lasami i znowu przez tory, ale tym razem legalnie - przejazdem drogowym. Punkt najprostszy z najprostszych - skrzyżowanie dróg.
Nawigacyjnie szło wszystko gładko, bo punkty były w takich miejscach, że trudno było nie trafić, ale kondycyjnie zaczęłam wymiękać. Raczej mało biegam po twardym podłożu, a tu jednak trochę tego było i mój kręgosłup był już tak ubity, że zaczął protestować. Razem z nim protestowały poobijane od spodu stopy, a reszta człowieka dołączyła się do protestu w ramach solidarności z obolałymi członkami. A do mety było jeszcze strasznie daleko. Ba, nawet do kolejnego punktu odległość wydawała mi się kosmiczna. Dobrze, że Tomek musiał wysypać sobie piach z butów, to miałam chwilę odpoczynku, którą wykorzystałam na serię kocich grzbietów i innych ćwiczeń na przywrócenie sprawności ruchowej.
Przed Sierakowem spotkaliśmy Sylwię i Krzysztofa, którzy szli przeciwnym wariantem i skoro byli dopiero tu, to znaczyło, że jeszcze strasznie daleko do mety:-( W Sierakowie mieliśmy nadzieję na jakiś sklep spożywczy z zimną colą, ale nic nie wypatrzyliśmy. Szkoda, bo byłaby znowu okazja do zatrzymania się.
Pięćdziesiątka miała być na muldzie, a mulda to takie tajemnicze stworzenie, co to w sumie nie wiadomo jak wygląda i w którą stronę jest wklęsłe, a w którą wypukłe. Z moich obserwacji wynika, że to na ogół duża dziura w ziemi na zboczu. Na mapie trudno było dokładnie wypatrzeć jak to wygląda, bo niestety poziomnice nie bardzo wyszły na wydruku i ja na przykład o ich istnieniu dowiedziałam się od Tomka. Tak więc w moim oglądzie mapy teren wyglądał płasko, a w rzeczywistości co chwilę musiałam męczyć się z mniejszymi lub większymi górkami. Muldy chwilę szukaliśmy i zachodzi nawet podejrzenie, że lampion nie stał dokładnie tam, gdzie powinien. Ale i tak znaleźliśmy! Rozsypaliśmy się w tyralierę i przeczesaliśmy las w promieniu kilometra. A co!?
PK 38 był "bliziutko", niecałe dwa kilometry od PK 50. Biec już nie dawałam rady i przemieszczaliśmy się głównie marszem. Lampion miał stać na rogu zaoranego betonu. Na ten beton uparł się Tomek, bo według niego piktogram w opisie oznacza powierzchnię wybetonowaną, ja zaś widziałam przed sobą zaorane pole. No to drogą kompromisu punkt wzięliśmy z zaoranego betonu. Wilk syty i owca cała. Za to żadne z nas nie mogło pojąć dlaczego autor mapy nie napisał po ludzku, że punkt jest na ambonie, skoro tam go powiesił.
Punkt 37 był w Markach, na obrzeżach miasta. Zastanawialiśmy się, czy nie zadzwonić do szwagra żeby z jakimś kotletem podjechał, bo to już bardzo blisko domu, a ja zaczęłam umierać z głodu i żadne batoniki nie pomagały. No i mógłby nas podwieźć kawałek... Ale ostatecznie uznaliśmy, że marne drogi tam mają, jeszcze by sobie samochód zniszczył. O, takie kocie łby były:

Ulica w Markach.

Niby na tej imprezie miało nie być punktów stowarzyszonych, a jednak... Tuż przed PK 37 znaleźliśmy na drzewie:
Ładnie to tak oszukiwać uczestników?

Punkt 37 był na rozwidleniu rowu, obok bajorka z wodą. Ciężko się było tam dostać, bo dostępu broniły krzaczory, jeżyny i porozrzucane gałęzie. Straszny bałagan mają w tym lesie!
Przy punkcie dopadł nas umowny 44-ty kilometr, więc oczywiście utrwaliliśmy tę uroczystą chwilę selfikiem:-)

44-ty, czyli "klubowy" kilometr.

Został nam jeszcze jeden, ostatni punkt - daleko i w mieście, czyli dużo asfaltu. Mój kręgosłup wył z rozpaczy, mapa ciążyła w dłoni, głód skręcał kiszki i w ogóle do bani. A mogłam się wyspać do południa, a potem leżeć sobie z książką i kawką na kanapie, to nie - wyczynów się zachciało. Człowiek stary, a głupi! O bieganiu oczywiście już w ogóle nie było mowy, bo nawet chodziło się ciężko i coraz bardziej nabierałam pewności, że na metę to już chyba tylko na czworakach dotrę.

Ostatni punkt - już bardzo miejski.

Najtrudniejszy okazał się odcinek od ostatniego punktu do mety. Niby blisko, a dłużyło się strasznie. Coś tam usiłowaliśmy podbiec, ale szło marnie. Już w Michałowie Grabinie nie wytrzymaliśmy i wstąpiliśmy do sklepu na wymarzoną colę. Niecały kilometr przed metą! Takiego numeru to jeszcze się nam nie zdarzyło odwalić. Ale za to jaka energia w nas wstąpiła. Ostatnie 500 metrów pokonaliśmy biegiem i z uśmiechem na ustach. No dobra, postaraliśmy się, żeby zrobić wrażenie na ewentualnych spotkanych znajomych:-)

 Tam jest meta!

Jakoś ta pięćdziesiątka okazała się wyjątkowo ciężka dla mnie. Nastawiałam się na łatwe, szybkie i przyjemne pokonanie trasy, a tymczasem dobił mnie asfalt. Mój kręgosłup ubił się tak, że na metę dotarłam chyba z dziesięć centymetrów niższa. A co moja rwa kulszowa mysli na ten temat, to nawet wolę nie wiedzieć.
Nigdy więcej biegania po twardym! Nigdy!
W trakcie imprezy mieliśmy też niezwykły jubileusz - Andrzej świętował swój 4000 start. Dojście do tej liczby zajęło mu 44 lata. W głowie się nie mieści! Organizatorzy przygotowali mu specjalny numer startowy, a jubilat na mecie częstował szampanem. My się nie załapaliśmy, bo za późno dotarliśmy, ale poczekamy na 5000 start:-)

Dostojny jubilat. 
(Niestety nie wiem kto jest autorem zdjęcia, wiec puszczam na nielegalu:-)



A tak wygląda nasz ślad:



2 komentarze:

  1. Matko... Czy Wy tak naprawdę... 50 km po lesie (i nie tylko)? Chylę czoła i zazdroszczę kondycji :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My tak serio, serio.Jeszcze pięć lat temu miałam zerową kondycję.

      Usuń