niedziela, 7 kwietnia 2019

Pozostańmy w sosnowych klimatach

 Jak by ktoś myślał, że my już tylko wyłącznie biegamy, to otóż nie. W ubiegłą niedzielę byliśmy na marszach w Celestynowie. Co prawda po marszach można było także biegać, ale przekonaliśmy się, że na ogół nie starcza nam czasu, bo w marszach punkty zbieramy bardzo dokładnie, ale i bardzo długo.
Organizatorzy przygotowali bardzo profesjonalny start z dużym namiotem, krzesełkami i nawet namiotem turystycznym, w razie gdyby na któregoś uczestnika trzeba było czekać do rana:-)
Przed rozpoczęciem imprezy odbyło się jeszcze wręczenie nagród za najlepsze imprezy ubiegłego roku, ale my już cały czas przebieraliśmy nogami, żeby jak najszybciej wyrwać do lasu, bo Tomek jednak wciąż miał nadzieję na to bieganie.
Mapa pierwszego etapu z lekka mnie zbulwersowała, a to dlatego, że były lidary, a ja lidarów raz, że nie widzę dobrze, dwa - nawet jak bym coś zobaczyła, to i tak nie ogarniam. Ale żeby to było wszystko - na lidarach autor mapy uskuteczniał swoją radosną TFUrczość rysunkową i całe były upstrzona  różnymi kreseczkami, które dodatkowo zaciemniały i tak nieczytelne wycinki.
Ułatwieniem składania mapy miała być wskazówka - "liść i owoc/nasiono tego samego drzewa mają części wspólne". Tjaaa, tyle tylko, że z nas to akurat marni dendrolodzy i mieliśmy spory problem z dopasowaniem liści do owoców. W sumie to tylko z dębem sobie poradziliśmy (Zielonka - miasto pod dębami:-)))

Nawet lupa niewiele pomogła.

Ponieważ początek trasy zaczynał się od liścia dębu, więc przynajmniej udało nam się ruszyć ze startu. To, że w ogóle cokolwiek dopasowaliśmy i znaleźliśmy, to jedynie zasługa Tomka, oraz Mariusza P., który zdradził nam tajemnicę niektórych liści:-) Mi tym razem wyjątkowo ciężko szło jakiekolwiek dopasowanie i szybko w ogóle straciłam zainteresowanie mapą.

Urokliwe punkty nad wodą.
 
Największy problem mieliśmy z dopasowaniem wycinka na takim podłużnym lidarowym liściu (i prawdę mówiąc do dziś nie wiemy z jakiego drzewa pochodzi i jaki ma owoc czy nasionko). Szukaliśmy punktów w różnych przypadkowych lokalizacjach podpatrując z jakich kierunków wyłaniają się inni uczestnicy, aż w końcu Tomek doznał iluminacji i między rysunkami autora dostrzegł też dwie charakterystyczne ścieżki.
To rysowanie po lidarze to jednak była totalna porażka.
Jakieś dwa punkty przed końcem trasy zauważyliśmy na mapie punkt X, który sprytnie ukrył się w logo imprezy i w ogóle nie przyszło nam do głowy żeby tam patrzeć pod kątem punktów. Oczywiście punkt był niemal przy starcie, więc nie opłacało się po niego wracać, zwłaszcza, że tradycyjnie byliśmy już w ciężkich minutach.

Na śródmeciu. Fot.: E. Kaim

Drugi etap wyglądał już dużo przyjaźniej, bo po pierwsze nie było lidarów, a po drugie, bo nie było rysunków odautorskich, tylko sama mapa. Nie żebym ja tam chciała coś ująć talentom Andrzeja, ale rysunki wolałabym oglądać w galerii, a nie na mapie.
Etap drugi Tomek zaczął mocnym akcentem wpadając w bajorko, ale tylko jedną nogą. W ogóle etap okazał się mokry, pełen rozlewisk i cieków wodnych. Ich obecność w pełni wykorzystał Kaziu, kąpiąc się po uszy przy próbie przeskoczenia strumyka przy PK 9. Miałam straszny dylemat moralny - ratować go, czy fotografować. Ponieważ i tak byłam po złej stronie strumyka pozostałam przy fotografowaniu, zwłaszcza, że bliżej Kazia byli inni uczestnicy.

Kazio zażywa kąpieli błotnych.

PK 13 okazał się chyba najtrudniejszy do znalezienia, bo długo i namiętnie szukaliśmy go całym sporym tramwajem.

Co kilka głów, to nie jedna!

Natomiast najbardziej spodobał mi się PK 5, a raczej jego okolica - opuszczony, zrujnowany dom, a w nim:

Tak się na nas gapił...

Im bliżej mety, tym łatwiej było dopasowywać wycinki, bo wybór coraz mniejszy. Wydawało nam się, że ten etap poszedł nam całkiem przyzwoicie, a tymczasem okazało się, że mamy aż trzy stowarzysze, z czego aż dwa na jednym wycinku - PK 14 i 16. Ale w tych licznych na mapie, a wcale nie tak oczywistych w terenie granicach kultur, łatwo można było się pogubić. PK 10 w wynikach również jest licznie reprezentowany przez stowarzysza, a że my nie gorsi od reszty uczestników, to też go mamy:-) 
Andrzej to chyba minął się z powołaniem i powinien być botanikiem, bo znowu zadał nam zagadkę związaną z roślinami. Tym razem dla odmiany mieliśmy rozpoznać kwiatka na zdjęciu. Jak dla mnie był to cyklamen (czyli fiołek alpejski), ale najwyraźniej nie, bo za zadanie mamy 10 punktów, a szlaki na pewno mamy dobrze. Takie zadania to według mnie powinny być zakazane, bo nie mają nic wspólnego z orientacją. Jeszcze gdyby po drodze można było znaleźć odpowiedź, to ok, ale tak... Bez sensu. Pewnie, że można wyszukać w internecie, ale przecież to nie o to chodzi.

Powrót na metę.

Ponieważ masę czasu spędziliśmy w lesie, więc jak już wróciliśmy znowu było za późno na bieganie, zresztą Tomek coś narzekał, że tu go boli, tam go strzyka, czy jakoś na odwrót. Ja byłam totalnie wykończona, bo jakoś tak mi się porobiło, że mniej męczy mnie bieganie niż maszerowanie. A może rzecz w tym, że przebiegnie się szybko i z głowy, a spacerkiem to się idzie i idzie i idzie i człowiek się przez to dłużej męczy. Ale dla fajnych widoczków, ciepełka i wiosny warto było się tak pomęczyć.

5 komentarzy:

  1. A propos kwiatka to była nim żurawina błotna dość obficie reprezentowana na terenie zawodów, niestety jeszcze nie kwitnie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie przypuszczałam, że taka roślina w ogóle istnieje:-)

      Usuń
    2. No co ty, nigdy nie jadłaś żurawiny? :)

      Usuń
    3. A nie sądzisz, że rysunek z mapy wgląda właściwie tak samo jak cyklamen?
      Ot choćby:
      http://bi.gazeta.pl/im/9/10512/z10512089V,Cyklameny---kwiaty-doniczkowe-kwitnace-jesienia--B.jpg

      Usuń
    4. Andrzej, w słoiku inaczej wygląda! :-)

      Usuń