poniedziałek, 8 lutego 2021

***** ***, czyli Lubię BnO :-))

Weekend zapowiadał się mroźnie, wobec czego Agata kategorycznie zażądała wypisania jej z tego na co wcześniej kazała się zapisać i na placu boju zostaliśmy we dwójkę. 
W sobotę Igor zorganizował w Zagórzu Bieg Ośmiu Gwiazd (oczywiście na orientację), co jak tłumaczył oznacza "Lubię BnO". My też lubimy, więc oczywiste, że pojechaliśmy. Jakiś kilometr od domu zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy wziąć nakładek z kolcami na buty, ale Tomek stwierdził, że przecież nie będą potrzebne. Faktycznie - mijane lasy były zupełnie bezśnieżne. Tyle tylko, że im bliżej celu, tym tego śniegu zaczęło pojawiać się coraz więcej, a na miejscu problemem było dojście z samochodu do miejsca wydawania map. Bo śnieg to jeszcze mały pikuś - gorszy był LÓD zalegający na drogach i ścieżkach. Cóż - wyglądało na to, że bez kolców ani rusz.
 
Którędy na start?
 
Start synchroniczny?
 
Jakoś udało się nam dotrzeć na start, a potem zapowiadało się lepiej, bo na przełaj łatwiej. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo kiedy zagłębiłam się w las trochę skorygowałam swoje poglądy. Tak źle i tak niedobrze, bo kiedy zamarznięta warstewka śniegu łamała się pod stopą, to ta stopa wpadała różnie - miedzy gałęzie, w dziurę, a przy dobrym szczęściu w miękki mech. Niby tego śniegu nie było dużo, a swoje robił. Od razu odpuściłam bieganie i niczym czapla, wysoko podnosząc nogi kroczyłam dostojnie w kierunku PK 1. Po chwili dogonił mnie Tomek, a kawałek dalej dołączył do nas jakiś zawodnik. Prawdę mówiąc zupełnie nie wiem po co oni szli ze mną na moją jedynkę, jak mieli przecież swoją, też fajną, tylko w innym miejscu. No ale miło było tak iść w grupie, to nie protestowałam. Tuż przed punktem panowie jednak zorientowali się, że coś jest nie halo i polecieli szukać swojego lampionu.
 
Nie ułatwiam sobie - azymut, to azymut!
 
Do piątki najlepiej było przemieszczać się na azymut i choć przy dwójce miałam chwilę zawahania - czy lampion będzie na prawo, czy na lewo od miejsca gdzie wyszłam na drogę - to zasadniczo problemów nawigacyjnych nie miałam. Do szóstki postanowiłam lecieć drogami, bo na azymucie była górka, a ja górek unikam jak się tylko da. Powiem Wam, że w mojej (krótkiej) karierze BnO był to pierwszy przypadek, kiedy "bieganie" po drogach trwało dłużej niż przedzieranie się na azymut. Rozstawiwszy szeroko ręce, szurając butami po podłożu przesuwałam się kroczek za kroczkiem w tempie zdychającego żółwia i całym sercem tęskniłam do kolców, które tymczasem wygrzewały się w domu na kaloryferze, beztrosko zapomniane przez nas.
Przy dziewiątce zniosło mnie w prawo, a że trafiłam w teren podmokły i o dziwo nie zamarznięty do końca, to starałam się omijać co większe "kałuże". Dobrze, że w końcu spotkałam Joannę, która nakierowała mnie na punkt, bo chyba dłużej bym tam zabawiła.
Do dziesiątki znowu szurałam ścieżkami, w towarzystwie Uli, więc było miło. Na jedenastkę odważyłam się trochę podbiec, bo ścieżka miała chwilami przebłyski piaszczystego podłoża i nawet się udało bez strat w ludziach i sprzęcie. A potem już tylko meta, do której biegłam pod linią wysokiego napięcia, przy czym mój bieg był tak samo szybki jak marsz Małgosi, za którą podążałam.
W sumie przez ten lód to były takie trochę śmieszne zawody. Ci, co wzięli kolce mieli nad resztą dużą przewagę - mogli biec szybciej i bezstresowo. Chociaż azymuciarze w sumie też nie mieli tragicznie. No, fajnie było, fajnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz