środa, 3 lutego 2021

Czekoladowa Zima na Pradze, czyli - czy można się zgubić w Parku Skaryszewskim?

Ten weekend różnił się od poprzednich. Nie żebyśmy w domu siedzieli, co to, to nie! Oczywiście, że biegaliśmy ale tym razem nie po lesie. W sobotę we trójkę wybraliśmy się na Zimę na Pradze. Fajna impreza, bo blisko domu, po bardzo miejskim parku, trasy zarówno marszowe, jak i biegowe - do wyboru, a na koniec jeszcze czekoladę dają. Szczególnie ten ostatni argument do mnie przemawiał:-) Zdecydowaliśmy się na bieganie, bo mnie po chodzeniu plecy bolą, Tomek się dostosował, a Agaty  przezornie nie pytaliśmy co woli. Byłam pewna, że jestem zapisana na trasę B, ale okazało się, że jednak na C. W sumie dobrze, bo C miała raptem 4,6 km. Nominalnie oczywiście.

Żeby dojść na start, musieliśmy obejść jeziorko.
 
Zaparkowaliśmy pod Wedlem, co jak się potem okazało, było pozycją strategiczną, bo blisko sklepu, gdzie po biegu można było odebrać należne kalorie.
Tradycyjnie ja wystartowałam pierwsza, po mnie Agata, a Tomek na końcu, bo filmował, a i tak szybciej od nas biega.

Pierwsze kroki na trasie:-)
 
Biegania po Parku Skaryszewskim się nie bałam, bo już dość dobrze go znam, więc ruszyłam pełna animuszu. Daleko nie ubiegłam, a już zaczęło mnie stopować. Nogi miałam jakoś dziwnie ciężkie, jakby z ołowiu i każdy krok był mordęgą. Chyba te ostatnie biegania po lasach tak mnie sponiewierały. Truchtałam sobie więc pomalutku, delektując się piękną zimą. Przy drugim punkcie dogonił mnie Tomek i pomknął dalej.

PK 2
Do PK 7 szło dobrze, aczkolwiek strasznie wolno. Przy ósemce pomyliły mi się gęstwinki i bardzo zdziwiłam się na widok pomnika, którego przy ósemce nie powinno być. No, ale przynajmniej wiedziałam w którą stronę dalej biec. Podobny numer zrobiłam przy dwunastce, ale bo też te krzaki wszystkie do siebie podobne!
Najlepiej biegało mi się tam, gdzie nie można było po alejkach (to znaczy można, ale bez sensu), tylko na azymut. Wiecie dlaczego? Bo były już wydeptane ścieżki:-))) Cha, cha, cha....
Na piętnastce zaczęłam robić głupoty. Oczywiście nie specjalnie (choć po biegu padły podejrzenia, że jednak specjalnie, żeby było o czym pisać:-)) Podbiłam piętnastkę, po czym zamiast na PK 16, ustawiłam azymut na PK 6. Azymut to był mi potrzebny dla określenia mniej więcej kierunku, bo raczej starałam się korzystać ze ścieżek.Po chwili coś mi przestało pasować, ale jeszcze nie wiedziałam co. Azymut miałam ustawiony na PK 6, ale na mapie patrzyłam na PK 16 jako punkt docelowy. Mój biedny mózg odbierał sprzeczne informacje i za nic nie mógł sobie z nimi poradzić. Zaczęłam kierować się na północ, no bo tam szesnastka, potem jednak na zachód, no bo kompas tak mówił, a potem stanęłam bezradnie nie rozumiejąc co się dzieje. W tym momencie niczym wybawienie pojawiła się Agnieszka. Schowałam wstyd do kieszeni i zadałam sakramentalne pytanie: gdzie ja jestem??? Agnieszka owszem - pokazała, tyle, że na swojej mapie i zanim popatrzyłam znowu na moją, to już zapomniałam co pokazywała. No to poszłam tak mniej więcej. Na azymucie "mniej więcej" zamajaczył mi jakiś lampion. Byłam uratowana. Co prawda nie była to szesnastka, tylko siódemka, ale przynajmniej byłam dokładnie zlokalizowana. Na szesnastkę z siódemki i tak poleciałam głupio, bo zamiast alejką, to na przełaj, ale nie bądźmy już tak drobiazgowi.
 
W poszukiwaniu szesnastki.

Punkt szesnasty był podwójny z dziewiętnastką i okazał się dla mnie podwójnie pechowy. O ile nie miałam problemów z trafieniem do siedemnastki i osiemnastki, to potem znowu utknęłam. Z osiemnastki to nawet spory kawałek biegłam w dobrym kierunku, a potem nie wiem co mi odwaliło i poszłam w bok. Chyba stwierdziłam, ze przecież trafię bez patrzenia bez przerwy w kompas. No to okazało się, że nie trafię. Znowu jakoś dziwnie przyciągała mnie siódemka i w ostatniej chwili wyrwałam się spod jej wpływu, co oczywiście nie znaczy, że dalej pobiegłam dobrze. Dopiero przy jeziorku, widząc w oddali mostki ogarnęłam gdzie jestem. 16/19 okazało się dla mnie czarną dziurą.

Po co biec po prostej, jak można ciekawiej?

Ostatnie punkty na szczęście były już dla mnie łatwe, zresztą wiele osób biegło w stronę mety, więc wystarczyło podążać ich śladem. Już po chwili dobiegłam do rynny, na której wisiał lampion metowy i gdzie czekali już na mnie Agata i Tomek.

Meta!

Po sczytaniu czipów odebraliśmy medale, słodycze i kupon na czekoladę. Medale poza tym, że są bardzo ładne, to mają jeden trick, który odkryłam dopiero w domu - jedna strona medalu jest dla biegaczy bez orientacji (Bieg Wedla), a druga dla biegaczy na orientację (Zima na Pradze). Dla każdego coś dobrego!

Tomek prezentuje nie swoją stronę medalu:-)

A potem nastąpił najważniejszy punkt programu - ruszyliśmy po nasz przydział czekolady do picia. Jak już wspomniałam, zaparkowani byliśmy bardzo strategicznie, bo tuż obok sklepiku Wedla. Chwilę odstaliśmy w kolejce, bo do środka mogło wejść tylko 6 osób, ale szło szybko i już po chwili mogliśmy delektować się przepysznymi kaloriami.

Czekoladowy toast:-)
 
W sumie to szkoda, że z pór roku mamy tylko zimę na tej Pradze, bo ja chętnie wybrałabym się też na wiosnę, lato i jesień na Pradze. Oczywiście pod patronatem Wedla:-) 

4 komentarze:

  1. Macie z Tomkiem takie same kurtki? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, on się lubi po prostu przebierać w damskie ciuchy:-)))

      Usuń
    2. To taki sprytny sposób przechowywania kurtki mMłżonki aby nie nosić w ręku;-)

      Usuń