piątek, 26 marca 2021

GPS-O za progiem

Michał to jednak dobry kolega. Jak on wyszedł naprzeciw moim biegackim potrzebom, no jak on wyszedł. We wtorek zrobił mi zawody niemal pod progiem. Nigdzie nie musiałam dojeżdżać, wystarczyło wstać, ubrać się, przebiec kawałek i już. Co prawda jak dobiegłam na start, to już byłam zmęczona, ale zanim Michał dojechał, zdążyłam dojść do siebie.
Startować mieliśmy spod karmnika, co to go nigdy nie mogę znaleźć, więc żeby się nie wygłupić we własnym lesie, od razu ruszyłam za Krzyśkiem, że niby tak samo wyszło. Jeszcze zanim doszłam na miejsce, mój telefon odpipał start, a ja taka nieprzygotowana byłam - ani zegarek nie uruchomiony, ani psychicznie się jeszcze nie nastawiłam. Ale ogarnęłam się szybciutko i pobiegłam. Wiedziałam gdzie jest pierwszy punkt, więc leciałam sobie na luzie. W okolicach dwójki raczej nigdy ne bywałam (a przynajmniej świadomie, bo Tomek twierdzi, że raz mnie tam zawlókł przy okazji zbierania lampionów po Niepoślipce). Szłam więc sobie na azymut, wydawało mi się, że już, ale wstążeczki nie było (bo biegaliśmy nie na lampionach tylko wstążkach), nic nie pipało, wiec stanęłam skonsternowana. Kawałek wróciłam sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyłam, ale nie. Ruszyłam więc dalej. Ufff, dalej pipnęło. 
Trójka niby znajoma, ale od tej strony to tam raczej nie chodziłam. Mimo to znalazła się bez problemu. Czwórka i piątka to droga przez mękę. Zupełnie zapomniałam, że nas las jest dość zakrzaczony i zajeżyniony i nie ubrałam się odpowiednio - zamiast kolcoodpornych spodni ubrałam właśnie takie czepliwe i swoje musiałam odcierpieć. Chwilami miałam wręcz wrażenie, że ciągnie się za mną krwawy ślad.
Szóstka i siódemka na znanym terenie, to i weszły bezproblemowo, za to skończyły się jeżyny a zaczęły bruzdy i to takie konkretne. Szłam ostrożnie, ale chwilami mnie ponosiło i przeskakiwałam z jednej na drugą. Cały czas z duszą na ramieniu, że znowu urwę nogę. Ale nie, jakoś się udało. Przed samą ósemką ciut mnie zniosło, ale wypatrzyłam czerwony kawałek wstążki z daleka.
Dziewiątka - wiedziałam gdzie jest, ale dojście do niej dość trudne, bo las brzydki, nie do biegania. Do dziesiątki rozsądniej było biec drogą, ale czy ja jestem cienias, żeby biegać drogami? Oczywiście, że przedzierałam się na azymut. Dobra, potem tego żałowałam, ale na śladzie fajnie wygląda.
W drodze na jedenastkę natknęłam się na punkt stowarzyszony, ale byłam czujna odległościowo i poszłam dalej ledwo zaszczycając go spojrzeniem. Nie dałam się nabrać. Między jedenastką a drogą rozciągało się rozlewisko nie do przejścia suchą stopą. Samo zmoczenie się to nic, w końcu do domu blisko, nie byłam tylko pewna jak głęboko się zanurzę - po kostki, po kolana, po pas, po szyję? Obchodząc co bardziej podejrzane miejsca, udało się przejść nie mocząc nawet kostek.
Dalsza część trasy znowu prowadziła przez znane tereny i po nieco lepszym podłożu, więc luzik. Przed metą czekał Tomek, który nie biegał (bo kostka), ale przyszedł chociaż popatrzyć. Dzięki temu mam fotkę z mety.

Można wyłączyć zegarek.

Takie bieganie bez tracenia czasu na dojazdy to ja rozumiem. Żeby tylko ten nasz las był ciut przyjaźniejszy dla azymutowców.  A tak wygląda ślad:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz