poniedziałek, 22 marca 2021

Dzienny trening UNTS w Czarnowcu

Do sobotniego treningu UNTS-u podchodziłam jak pies do jeża, bo po środowym wciąż byłam jeszcze zdegustowana i zła. Na wszelki wypadek zapisałam się na najkrótszą trasę, żeby w razie czego krócej się stresować. Tomek oczywiście wybrał najdłuższą. 
Kiedy ruszając spod domu włączyliśmy nawigację, ze zdziwieniem zauważyliśmy, że do celu mamy 70 km i godzinę drogi. 70 km żeby chwilę pobiegać??? Serio?? Pogięło ich? A przecież miało być za Otwockiem. No, w sumie było, tylko to "za" miało spory rozmiar. Gdybym się wcześniej zorientowała, że to tak daleko, to pewnie zostałabym w domu, a pobiegała sobie w lesie za płotem. No, ale skoro już siedziałam w samochodzie... Po drodze z Wesołej zgarnęliśmy Przemka i pojechaliśmy.

Już na miejscu.

Bałam się, że organizatorzy znowu nie rozwieszą lampionów, tylko powtykają w ziemię jakieś patyczki, których nie będę umiała znaleźć, ale tym razem stanęli na wysokości zadania. Uspokojona, po znalezieniu nijak nie oznaczonego startu, ruszyłam w las.

Pierwsze kroki na trasie.
 
Do jedynki nie miałam zacięcia biec na azymut, bo jakoś nie. Zaplanowałam sobie pobiec drogą, skręcić w trzecią ścieżkę w lewo i raz dwa znaleźć dołek. Proste - prawda? Też mi się tak wydawało do momentu, kiedy pojawiły się wątpliwości - czy to przerzedzenie drzew to ścieżka, czy tylko tak rosną daleko od siebie? Czy już powinnam skręcić, czy jeszcze kawałek prosto? Drogą biegło się wygodnie, więc nigdzie nie skręcałam i pewnie dobiegłabym do końca mapy gdyby nie młodnik, który ukazał się przede mną. Taki sam miałam na mapie. Oooo, czyżbym była już przy dwójce? Nie pozostało nic innego jak sprawdzić. No i faktycznie, kiedy poszłam kawałek w lewo już z daleka zobaczyłam lampion. Troszkę rozczarował mnie brak numerku przy lampionie, bo na mapie były, ale i tak nie miałam wątpliwości gdzie jestem.
No dobra, dwójkę już mam, to może warto by i jedynkę zebrać? Najwyraźniej z przeznaczeniem nie ma co walczyć - skoro pisane było mi lecieć na jedynkę azymutem, to żadne moje kombinacje z drogami nie pomogą. A że azymut od drugiej strony? Sama sobie jestem winna. W drodze na jedynkę spotykałam co chwilę kogoś biegnącego na dwójkę i niektórzy byli bardzo zaintrygowani  moimi odwrotnymi poczynaniami.

Po zaliczeniu jedynki oczywiście wróciłam na dwójkę.

Przy kolejnych punktach już nie wydziwiałam i korzystałam z kompasu jak Bóg przykazał, ale jeśli na azymucie była ścieżka, to oczywiście korzystałam z niej. Nie żyłowałam się z tempem i traktowałam pobyt w lesie raczej jako miły spacer niż trening.

Takie tam widoczki po drodze.
 
Przy siódemce poczułam już lekkie zmęczenie, więc na ósemkę pobiegłam drogą, żeby ominąć górkę i drobne plamy zieleni na mapie. 
Przy jedenastce coś nie pykło. Zniosło mnie w prawo i natrafiłam na lampion stowarzyszony, czyli z innej trasy. Ponieważ nie było numerków, to oczywiście o pomyłce dowiedziałam się dopiero w domu, analizując swój ślad. Rowek, z którego wzięłam punkt, bardziej przypominał kilka blisko położonych dołków, więc uznałam, że jestem we właściwym miejscu.

Było blisko...
 
Z dwunastką i trzynastką nie miałam problemów, choć oczywiście dwunastka wydała mi się ciut przesunięta. No, ale namierzałam się na nią nie z jedenastki, tylko jakiegoś innego punktu. Nawet na metę trafiłam od pierwszego kopa, bo na szczęście prowadziła do niej droga.

Cała trasa.
 
Ponieważ Tomek miał trasę prawie trzy razy dłuższą niż moja, więc jakoś musiałam zagospodarować sobie czas oczekiwania na jego powrót. Nie miałam innego wyboru jak tylko wrócić do lasu, bo siedzenie w samochodzie to żaden wybór.  Zrobiłam sobie dwu i półkilometrową pętelkę i poczułam się dostatecznie wybiegana. Tomka nie było, Przemka też. Porozciągałam się, napiłam, sto razy sprawdziłam, że internetów nie dowieźli do lasu i już nie miałam pomysłu co ze sobą zrobić. Siedziałam w samochodzie, marzłam, drzemałam i tak przez półtorej godziny. Na parkingu było coraz mniej samochodów, organizatorzy dawno pozbierali lampiony i też szykowali się do odjazdu, a chłopaków nie było. Już zaczęłam się zastanawiać, czy nie trzeba organizować ekipy poszukiwawczej, kiedy wreszcie pojawili się na horyzoncie - najpierw jeden, potem drugi. Oczywiście, pomimo braku lampionów, zaliczyli wszystkie "punkty", a że najwolniej ze wszystkich... Kto im zabroni? Przynajmniej im opłacało się jechać te 70 km w jedną stronę. Bo mi to nie bardzo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz