środa, 17 marca 2021

Wyczerpujące pożegnanie z Dystansem.

No i skończył się mój ulubiony Dystans Stołeczny. Ale jeszcze na koniec organizatorzy pozwolili nam się wybiegać na zapas, bo trasy (w regule 1-man-relay) były przeraźliwie długie, chociaż biegaliśmy na niewielkim kawałku terenu.  Moja trasa miała nominalnie 7,9 km, Tomka ciut ponad 13 i nawet Agata na Maniacu miała ponad 5,5 km. Start masowy (kategoriami), z imienną mapą pod nogą i dla każdego różne warianty.  Cieszyłam się, że chociaż do pierwszego punktu można lecieć za wszystkimi, bo na ogół nie robi się rozbić wcześniej. No i po starcie trochę się zdziwiłam - część osób pobiegła w drogę w lewo, część w drogę prosto, a niewielka grupa prosto w las. 
 
Start.

 Jak łatwo się domyślić ochoczo dołączyłam do grupy przedzierającej się na azymut, bo przecież nie po to przyjechałam, żeby biegać po drogach. Oczywiście po chwili zostałam sama, bo wszyscy polecieli przodem, ale jeszcze przed punktem dogoniłam kilku maruderów. Do dwójki bohatersko przedarłam się przez młodnik, choć oczywiście było łatwiejsze dojście, podobnie do trójki darłam na azymut i chyba tylko dzięki temu odnalazłam ją w gęstwinie.
Początkowe punkty stały na ogromnych (jak dla mnie) górach, ale już od czwórki zrobiło się płasko i mogłam ciut przyspieszyć. Nawigacyjnie szło dobrze, bo jednak co azymut, to azymut. Przy jedenastym punkcie zorientowałam się, że nie włączyłam sobie zapisywania trasy. Całe szczęście, że nigdzie nie błądziłam, bo potem zawsze jestem ciekawa gdzież to mnie zaniosło. Jak na razie prawdopodobnie biegłam po kreskach lub przynajmniej równolegle do nich, w bliskiej odległości.
Przy siedemnastym punkcie - ostatnim z pierwszej mapy i startem na drugiej - spotkałam Kasię (a raczej bardziej zobaczyłam, niż spotkałam) i tak mnie to rozproszyło, że na jedynkę ruszyłam dokładnie w przeciwnym kierunku. W końcu zastanowiło mnie, że powinno być pod górę, a jest jakoś płasko. A tak się dobrze biegło... W przeciwną stronę nie dość, że się nie biegło, bo pod górę, to jeszcze przez gęstwinę, no bo co będę omijać. 
Dwójka na najwyższym wzniesieniu w okolicy, łatwa do znalezienia, ale ciężka z moją marną kondycją. Za to do trójki w dół i potem znowu płasko. Niestety, zmęczenie zaczęło dawać mi się we znaki i w końcu więcej szłam niż biegłam, a już gdzieś od dziewiątego punktu wręcz potykałam się o własne nogi. W końcu byłam już tak skupiona na utrzymaniu się w pionie, że na nawigacji było mi się coraz trudniej skoncentrować. Na jedenastce poległam. Nawet przeszłam blisko niej, ale lampionu nie zauważyłam i zaczęłam krążyć po okolicy. W końcu w akcie desperacji podeszłam drogą do dość odległego skrzyżowania, żeby namierzyć się z pewnego punktu i dopiero wtedy trafiłam. Tak zasadniczo było mi już i tak wszystko jedno czy znajdę, czy nie znajdę, najważniejsze było, żeby przeżyć. Na szczęście kolejne punkty udało się znaleźć bez większych problemów. Od piętnastki już się cieszyłam, że jeszcze tylko jeden punkt i meta, ale jak to mówią - nie chwal dnia przed zachodem słońca. Na szesnastkę za nic nie mogłam trafić. Jak pokazuje ślad, przeszłam blisko niej, no ale nie rzuciła mi się w oczy. Błąkałam się po lesie to tu, to tam, w nadziei, że albo się przypadkiem natknę, albo może ktoś przybiegnie i wskaże miejsce. Jak na złość nikogo nie było, bo pewnie większość dawno dotarła na metę. Ponieważ widziałam już drogę i zaparkowane samochody, zaczęłam brać pod uwagę opcję wyjścia na drogę, dojścia do mety i namierzenia się od niej, ale wydawało mi się to zbytnim obciachem. W sumie byłam w patowej sytuacji i wyglądało, że z lasu nigdy już nie wyjdę, jeśli chcę zachować twarz. W końcu podkradłam się tak trochę w okolice mety, ale bez wychodzenia z krzaków, namierzyłam się mniej więcej i wróciłam czesać. Miałam szczęście, że z naprzeciwka pojawiła się kilkuosobowa grupa i kierując się trochę kompasem, trochę ich kierunkiem marszu, w końcu trafiłam na tę felerną szesnastkę. Do mety w pierwszym porywie nawet próbowałam biec, ale szybko dałam sobie spokój, bo przecież ledwo trzymałam się na nogach. Ostatnie dwa metry podbiegłam, bo Andrew kręcił filmik, więc trzeba było się wykazać. Żeby nie to, to na metę chyba bym się wczołgała.

Dzięki za świetny filmik!

Ponieważ na pierwszej stronie mapy nic ciekawego się nie działo, to pokazuję tylko drugą.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz