środa, 24 marca 2021

Pieszy ZAW-OR

Taka byłam ostatnio zabiegana, że na ZAW-OR postanowiłam zapisać się na trasę marszową, a nie biegową, szczególnie, że Agata twardo obstawała przy marszach. Co prawda trochę obawiałam się, czy poradzę sobie z mapą, bo wiadomo jakie one są na marszach, więc na wszelki wypadek wybrałyśmy kategorię TP. No, może i trochę obciachowo, ale co tam. 

 
Ekipa gotowa do działań.
 
Ponieważ start tras marszowych trochę się opóźniał, więc najpierw wystartowałyśmy Tomka, a dopiero po chwili ruszyłyśmy na naszą trasę. Okazało się, że co prawda są dwa etapy, ale oba na jednej mapie, do robienia synchronicznie. Oż w mordę! 
Pierwszym sukcesem było znalezienie startu w terenie, no bo nie jest tak, jak na biegach, oznaczony lampionem. Punkt pierwszy był łatwy, a potem zaczęły się schody. Ruszyłyśmy do PK B wypatrując przecinki przy której miał stać, ale ponieważ mapa była z okresu paleozoiku, więc oczywiście w terenie niewiele się zgadzało. Ekipy przed nami brały punkt z krzaków po lewej, więc i my postąpiłyśmy podobnie. C miało być przy kolejnej przecince, ale i tej przecinki nigdzie nie było. Kiedyś była, potem się zmyła. Znowu wlazłyśmy tam, gdzie kręcili się ludzie i podbiłyśmy pierwszy napotkany lampion. Po chwili znalazłyśmy kolejny i żeby wprowadzić jakieś urozmaicenie, zrobiłyśmy przebitkę.
Ponieważ musiałyśmy robić dwa etapy jednocześnie, postanowiłyśmy najpierw załatwić punkty położone najbardziej na zachód, które zaliczały się tylko do etapu pierwszego. Nie zauważyłyśmy, że obszar z PK C już pokrywa się z drugim etapem i druga mapa bardzo by nam pomogła w jego odnalezieniu. Trudno, jak ktoś mało bystry, to tak jest.
Z punktu D na E odruchowo ruszyłam na azymut, wprost na gęsty młodnik. Agata stanowczo oprotestowała ten pomysł i w końcu zeszłyśmy do drogi. Cóż, chyba miała rację, bo młodnik kawałek się ciągnął, a od drugiej strony wisiała tabliczka z zakazem wstępu:-).

 
PK D (chyba).
 
W drodze na PK 8 i PK J spotkałyśmy kulawego Tomka, który rączo pognał w las, zostawiając nas daleko w tyle. PK J za nic nie mogłyśmy znaleźć. Oprócz nas i inne ekipy błąkały się po lesie, spotkałyśmy Sylwię z Krzyśkiem, ale nawet wspólnymi siłami nic nie wyczesaliśmy. W końcu podbiłyśmy jakiś punkt biegowy, wiszący co prawda za daleko, ale jedyny jaki był w okolicy. W sumie to powinnyśmy wpisać BPK.
Przed siódemką od zejścia na złą drogę uratowała nas Agata, zresztą prawdę mówiąc, bez niej już wcześniej kilkakrotnie bym się zgubiła. No, chyba że poleciałabym na azymut:-)
K i 6 znalazłyśmy bez problemu, ale przedarcie się do nich przez leżące pod nogami gałęzie nie było łatwe. L chwilkę szukałyśmy, bo znowu nie zgadzał się przebieg przecinek. 40 lat temu musiało to  wyglądać trochę inaczej.
 
W drodze na PK 5
 
Z punktami drugiego etapu, umieszczonymi na mapie biegowej, zasadniczo szło nam dużo lepiej, bo z tymi prehistorycznymi to już różnie było. Ze śladu GPS wynika, że N wzięłyśmy za daleko, chociaż dam sobie głowę uciąć, że wcześniej nie było lampionu. No, chyba że tak skitrany...
PK 1, O, P i R były łatwe, a w drodze na dwójkę zorientowałyśmy się, że w pierwszym etapie mamy punkt nadmiarowy. Cóż, za liczenie punktów była odpowiedzialna Agata, więc jak by to powiedzieć. Wybrnęłyśmy wykorzystując nie najlepsze przepisy InO, czyli zrobiłyśmy zmianę punktu R. Zawsze to zmiana mniej kosztuje niż mylniak:-) Jak sędzia zawodów to czyta, to niech postąpi jak chce:-)
Na dwójkę i trójkę szłyśmy już bez żadnej przyjemności, bo obie miałyśmy dosyć - byłyśmy zmarznięte i głodne i jedyne czego chciałyśmy, to wrócić do domu. Pewnie dlatego widząc pierwszy lampion po drodze, wbiłyśmy go jako dwójkę, nie patrząc na mapie, że powinien stać bardziej na zachód. Po trójce postanowiłyśmy wracać, olewając dziewiątkę i dziesiątkę. Przynajmniej taka była pierwsza wersja. Ponieważ jednak i tak przechodziłyśmy już blisko nich, więc w końcu skusiłyśmy się i odbiły nieco w bok. Przy okazji usiłowałyśmy ustalić położenie punktu C z pierwszego etapu i wyszło nam, że nadal nie wiemy, czy wbiłyśmy dobry, czy całkiem od czapy. Ale w sumie nie miało to większego znaczenia. W drodze na metę jeszcze obliczyłam azymut z zadania, ale tak na oko, bo nie miałyśmy linijki, a nie przyszło mi do głowy żeby posłużyć się drugą podkładką do narysowania linii. Jak to jednak człowiek odwykł od marszów.
 
Meta!
Na mecie od bardzo dawna czekał Tomek, bo jednak nasz spacerek trwał strasznie długo. O dziwo, zmieściłyśmy się w limicie podstawowym, choć niewiele brakowało do przekroczenia. Ciekawa jestem wyników, jak się będą miały do naszych przewidywać.
A tak wyglądała podwójna mapa:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz