wtorek, 23 lipca 2024

Wawel Cup - etap czwarty, czyli kto miał najdłuższy przebieg.

Trzeciego dnia starty zaczynały się od godziny 10-tej i blisko nas, bo baza zawodów przeniosła się do Parku Zdrojowego w Wysowej. Teoretycznie moglibyśmy odespać trudy poprzedniego dnia, gdyby nie to, że miałam minutę zerową. 
Od rana mieliśmy dylemat, czy iść do bazy nogami, czy podjechać samochodem. Podobno dojście na start przebiegało niedaleko naszej kwatery i w ogóle nie musieliśmy być w bazie, ale nie byliśmy tego pewni na 100 procent. Nie wiedzieliśmy też czy od razu po biegu zostaniemy na obiad, a jeśli tak, to trzeba mieć ciuchy na zmianę i w ogóle okazało się, że tyle rzeczy warto mieć ze sobą, że w końcu Tomek zarządził dojazd samochodem. Jak się później okazało był to błąd, bo po pierwsze dojściówka faktycznie szła koło naszego domku, po drugie przed obiadem i tak wróciliśmy na kwaterę, po trzecie nic z samochodu nie okazało się potrzebne. Ponieważ już jednak podjechaliśmy, to teraz nóżkami musieliśmy wrócić niemal pod kwaterę, no i iść dalej jeszcze z kilometr.

Spotkanie w Parku Zdrojowym.

Fajna fota z kiblami w tle.

Znowu było pioruńsko gorąco. Mimo że wciąż zapowiadali burze i co chwilę dostawaliśmy alerty RCB, jakoś nic z tego nie wynikało poza próżnymi nadziejami.
Dotarliśmy na start (na zboczach Wysoty) sporą chwilę przed moją minutą, a tam nawet nie bardzo było gdzie się schronić przed słońcem, bo cień był trudno dostępny. Żeby sobie nieco ulżyć, już w boksie startowym zmoczyłam czapeczkę, a na koniec pełną wody wsadziłam na głowę. Ale to było przyjemne!

Start.

Ponieważ biegłam jako pierwsza (oczywiście razem z innymi zerówkowiczami), to czekało mnie przecieranie szlaków i wydeptywanie pierwszych ścieżek. Bardzo odpowiedzialne zadanie. 
Pierwszy punkt był na szczęście łatwy pod względem nawigacyjnym, bo o innych to już wolę nie mówić.
Na dwójkę poszłam nie dość, że pod górę, to jeszcze po kresce. Dwójka stała na nosku, czyli na niczym i na samej końcówce musiałam się lekko okręcić, żeby wyczaić lampion. Trójkę mogłam wziąć mniejszym łukiem oszczędzając sobie paru metrów w górę, ale przecież nie idę na łatwiznę. Czwórka zygzakami, ale z sukcesem, a potem trochę mnie zniosło, ale miało racje, bo trafiłam na wodopój i muszę przyznać, że tu los nade mną czuwał. Jeden kubek wody w gardło, drugi za kołnierz, trzeci do czapeczki i ruszyłam dalej. Piątkę, szóstkę i siódemkę zdobywałam w pocie czoła, zygzakując, omijając, przełażąc przez jary, czyli męcząc się niemiłosiernie. W lesie tymczasem, pojawiło się już sporo osób, bo przecież kto chciał, ten mnie wyprzedzał, ale za to czasami mogłam skorzystać z ich obecności jeśli tuż przede mną znajdowali lampion. Nie żeby były jakoś szczególnie poukrywane, ale zawsze roślinność i ukształtowanie terenu robią swoje.
Z siódemki na ósemkę był dłuuugi przebieg i trochę się podłamałam. Pomyślałam, że jeśli się zgubię, to już nie będę miała sił się odnaleźć. Pierwszym i w zasadzie jedynym założeniem jakie przyjęłam, było nie przełażenie przez jar już na końcówce, tylko obejście go od południa. Pośrednich pomysłów jakoś nie miałam. Tak się przejęłam tym omijaniem jaru, że wciąż pięłam się wyżej i wyżej, a jak widziałam kogoś jeszcze wyżej, to też tam właziłam. Tym sposobem w okolicach rowu, co to był po drodze zupełnie zeszłam z azymutu i w pewnym momencie zamiast posuwać się na zachód, ruszyłam na południe. Pod górę. Szczyt mi się kurna zachciało chyba zdobyć. A jak już wylazłam w cholerę wysoko, to nawet nie wiedziałam, gdzie jestem. Szłam już tyle czasu, że jar dawno powinnam napotkać, a tu ani śladu. Ponieważ nie wiedziałam co robić, postanowiłam pójść w dół, bo przynajmniej to było mniej męczące. Szłam, szłam, szłam i nagle patrzę - coś jakby jar! Patrzę dalej - coś jakby lampion. A przy lampionie grupa ludzi i widać, że coś sobie pokazują. Jak nic okazja, żeby zasięgnąć języka. Popatrzyłam gdzie tam palcem stukają po mapie i wyszło mi, że to kopczyk przy jarze, a stąd już łatwa droga do mojego punktu. Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno.

Bardziej głupio się nie dało.
 
Po ósemce została tylko dziewiątka, do której wiodła ścieżka i już meta. Meta w lesie, ale organizatorzy nauczeni przykrym doświadczeniem poprzedniego dnia, na mecie posadzili żywych ludzi, żeby znowu nie było jakiejś wtopy. No i była woda, dużo wody.
Żeby się sczytać trzeba było jeszcze zejść do Parku Zdrojowego, a po drodze był nasz domek. Nie miałam klucza, ale miałam nadzieję, że gospodarz będzie gdzieś w okolicy i da klucz zapasowy. Niestety, gospodarza nie było, ale domek z dostępem do części wspólnych był otwarty. Hurra! Pierwsze to zmieniłam buty na lekkie sandałki, a potem dorwałam się do lodówki i opędzlowałam co się dało. W międzyczasie do domku dotarł Piotrek i jak pokazał mi swoją mapę, to aż jęknęłam. Mój "długi" przebieg, który tak mi dał do wiwatu to był pikuś, mały kawałeczek, spacerek w porównaniu do najdłuższego przebiegu w kategorii M60. Nie wiem jak miały inne kategorie, ale chyba nie dłużej, bo mapa się kończyła po obu stronach kartki.
Kiedy już odpoczęłam i otrząsnęłam się po obejrzeniu mapy Piotrka, ruszyłam do bazy. W międzyczasie Tomek skończył swój bieg i znowu bezsensownie czekał na mnie na mecie. W końcu jednak odnaleźliśmy się w bazie i wreszcie mogliśmy skorzystać z faktu zostawienia rano samochodu przy Parku Zdrojowym.
A wiecie co w Parku było najfajniejsze?  Popatrzcie!

Sama przyjemność.

Po kąpieli i chwili relaksu wróciliśmy do Parku na obiad, a potem pojechaliśmy do Uścia Gorlickiego zobaczyć cerkiew. Cerkiew cerkwią, ale w Uściu zobaczyliśmy prawdziwy deszcz. jak się okazało w Wysowej nie spadła ani kropla.

Zupę zeżarliśmy przed fotką:-)

Cerkiew z zewnątrz...


...i  wewnątrz.

Moja trasa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz