wtorek, 2 lipca 2024

Trening KOS z poślizgiem, kaniami i rwą.

Latem, kiedy odbywają się różne poważne imprezy wyższych rang, zdarzają się weekendy bez BnO w najbliższej okolicy. No, serio. Ale zawsze można wtedy liczyć na KOS Azymut, który stara się zapełnić takie luki. I tym razem też zorganizowali niedzielny trening w przedostatnią niedzielę czerwca. Wyjechaliśmy dość wcześnie, żeby wystartować na samym początku i jakież było nasze zdziwienie, kiedy na miejscu nie zastaliśmy niczego - ani organizatorów, ani uczestników. 
- Nie dzisiaj? Nie tutaj? - zadawaliśmy sobie pytania. 
Tomek od razu odpalił internety i okazało się, że start przesunięto o pół godziny. Ufff. Po chwili zaczęli pojawiać się inni amatorzy biegania, a także przedstawiciel organizatora, czy raczej organizatorki treningu, której przytrafiło się zaspać i z organizacją była jeszcze w lesie. Tak dokładnie to z lampionami była w lesie, żeby je rozwiesić. W sumie przeciągnęło się to do godziny, ale pogoda była przepiękna, w samochodzie mieliśmy wygodne krzesełko, wokół miłe towarzystwo i jeszcze w bonusie dostałam kilka pięknych, wielkich kani na obiad.
 
Czekamy.

Pani zamawiała kanie?
 
W końcu organizatorka się znalazła, biuro zawodów ruszyło i można było startować.

Przed startem
 
Start mieliśmy tuż za naszym miejscem postoju, przy drodze. Tradycyjnie ja pierwsza, po mnie Tomek. Ponieważ moja rwa kulszowa wciąż mocno się trzymała, nawet nie planowałam biegać, co najwyżej iść energicznie.
 
 Od razu w krzaki.
 
Ze startu ruszyłam po kresce, bo w sumie innego wyjścia nie było - żadnej drogi w pożądanym kierunku. Kreska doprowadziła mnie też do PK 2, a trójkę zaszłam od lewej, ale skutecznie. Czwórka znowu po kresce, a piątka za torami, więc wystarczyło iść w kierunku torów nie przejmując się za bardzo kreską i kompasem. Może nawet ciut za bardzo się nie przejmowałam, bo sporo zniosło mnie w lewo, szczególnie, że starałam się izolować od innych biegaczy, a ci bardziej trzymali się kreski. 
Za torami piątka i szóstka weszły gładko. Szóstka to chyba nie stała we właściwym dołku i namierzając się z niego nie weszłam na kreskę. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo do siódemki było daleko, a po drodze masa charakterystycznych miejsc do namierzania się.
Lekki problemik pojawił się przy dziewiątce. Z ósemki szłam po lewej stronie kreski, a im bliżej dziewiątki, tym bardziej mnie znosiło, aż doszłam do drogi za punktem. Dobrze, że ktoś tam jeszcze szukał, to było raźniej.
Do dziesiątki bardzo pilnowałam azymutu. Za mną niczym tajemniczy Don Pedro podążał Tomek i przy dziesiątce mnie wyprzedził. 
 
Tuż za PK 10.
 
Jedenastka daleko, znowu po pierwszej stronie torów. Bezproblemowo, jeśli nie liczyć znaczącego ubytku sił i chęci położenia się zamiast iść dalej. Do dwunastki miało być blisko i łatwo, a wyszło daleko i ze zdziwieniem. Ponieważ byłam już zmęczona, więc postanowiłam iść po ścieżkach, a nie na azymut. I to był wielki błąd. Ścieżki nie znalazłam, a kiedy zorientowałam się, że coś za długo jej nie ma, byłam już przy drodze. Musiałam wracać kawał drogi i jedyną satysfakcją było to, że i ze dwie inne osoby zrobiły to samo. Tomek zaś zarzeka się, że ścieżka była. No jak była, jak nie było? Nawet po dojściu już do dwunastki sprawdzałam dlaczego nie udało mi się trafić od razu i od drugiej strony też ścieżki nie znalazłam. No, chyba, że ona pojawia się i znika w zależności kto nadchodzi.

Do dwunastki naokoło.
 
Dwunastka była ostatnim punktem, należało jeszcze tylko dotrzeć do mety. Wlokłam się krok za krokiem, a prawa noga zostawała gdzieś w tyle. Kiedy w końcu wyszłam na otwartą przestrzeń i zobaczyłam gdzie jest meta, to aż mnie osłabiło. Widzieć na mapie, a widzieć na żywo to jednak różnica. Meta była na piaszczystej górze, a ja dodatkowo szłam na nią najmniej optymalnym wariantem. Tomek dopingował mnie i poganiał, żebym nie dała się wyprzedzić konkurencji, ale moim jedynym marzeniem było dojść i siąść i całą konkurencję miałam w głębokim poważaniu. Oczywiście, że dałam się wyprzedzić i wcale nie cierpiałam z tego powodu, bo do cierpienia miałam inne.

 Wreszcie meta!
 
Ledwo dolazłam do biura zawodów, a potem już woda i ciastka podnosiły mnie na duchu i ciele. Te bolesne zawody nie są dobrym prognostykiem przed zbliżającym się Wawel Cup-em.  No, ale zobaczymy jak będzie dalej.

Raz lepiej, raz gorzej.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz