piątek, 19 lipca 2024

Wawel Cup - etap drugi, gdzie nic mi się nie podobało i zrobiłam się marudna.

Na drugi dzień zawodów zaplanowano dwa etapy - jeden ze startem o 9.00, drugi o 15.00. Ponieważ nie za bardzo opłacało się wracać po pierwszym etapie na kwaterę (szczególnie, że w bazie mieliśmy zamówiony obiad) załadowaliśmy do autka wszystko, co mogło się przydać w tak długim dniu i ruszyliśmy bladym świtem. Oczywiście żeby wyruszyć bladym świtem, trzeba było wstać jeszcze bledszym, ale daliśmy radę.
 
Koncentrujemy się przed etapem.

Ja miałam 16-tą minutę startową, a dojścia na sam start było 1,2 km i 90 metrów przewyższenia. Dla mnie oczywiście kluczowe było te 90- metrów. Upał wciąż nie odpuszczał, więc już przed startem miałam dość.

Idziemy na start.

Na szczęście przyszliśmy na tyle wcześnie, że miałam chwilę na odsapniecie, a nawet na chwilę pogaduszek. W końcu aspekt towarzyski jest równie ważny jak rywalizacja sportowa.

Czekamy na swoje minuty startowe.

I wreszcie start.

Na potrzeby filmu mknęłam niczym rącza łania.

Start był pod górę, więc skupiłam się na biegu i na mapę spojrzałam dopiero przy lampionie startowym. Coś mi się ta mapa od razu nie spodobała - na początku dwa dłuuugie przebiegi, a potem punkty nadziubdziane jeden koło drugiego.
Nic to, najpierw trzeba było rozpracować dobieg do PK 1. Postanowiłam iść do końca ścieżki, potem namierzyć się na zaznaczony wykrot i stamtąd już na punkt. Ścieżka pięła się pod górę, ja wraz z nią i kiedy dotarłam do jej końca, byłam zbyt zmęczona, żeby uważnie patrzeć na mapę, czyli mówiąc prościej - pot zalewał mi oczy. Tak patrzyłam, że machnęłam się o jedną ścieżkę i wydawało mi się, że jestem na tej po prawej, rozdwajającej się na końcu. Postanowiłam więc pójść jeszcze kawałek w lewo i namierzyć się na zielony krzyżyk. Cóż, gdybym rzeczywiście była na tej ścieżce, pewnie znalazłabym wykrot, a tak to szłam i szłam, mijałam masę powalonych drzew, aż dotarłam do polany z kopczykiem i lampionem. Wściekłam się na autora mapy, bo przecież między ścieżką a wykrotem nie powinno być polany, więc co on za mapę zrobił. Po chwili jednak zaczęło docierać do mnie, że z mapą jest wszystko w porządku, tylko ja polazłam bezsensownie. Jeszcze raz obejrzałam mapę i przy okazji dotarło do mnie, że mapa, mimo że tym razem mała, to wcale nie ma skali 1:10000, tylko 1:7500. Gdybym wiedziała to wcześniej, to pewnie zastanowiłaby mnie duża odległość, a tak to szłam sobie beztrosko. No, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem i mogłam się od nowa namierzyć. Ale jakby kto myślał, że już wszystko poszło dobrze, to szybciutko mówię, że owszem - nie! Od kopczyka nie dało rady iść po kresce, bo po drodze był jeszcze jar, który postanowiłam ominąć, a kiedy zaczęłam już iść w dół zbocza, napotkana zawodniczka  powiedziała, że ona już niżej szukała i nie znalazła i trzeba patrzyć wyżej. Być może nie do końca zrozumiałam jej intencje, bo znowu porozumiewałam się mieszanką językową, ale jednak szukałyśmy za wysoko. Dopiero po chwili włączyłam własny rozum i zaczęłam szukać po swojemu, czyli zeszłam niżej i trafiłam na punkt.

To była długa przeprawa.

Przywołana do porządku przez pierwszy punkt, uważniej czytałam mapę i starałam się trzymać dobry kierunek idąc na PK 2. Oczywiście po kresce w tym terenie nie dało się iść, ale dało się iść mądrze. Jakoś nie skorzystałam z tej opcji i dodałam sobie trochę metrów pod górę. To w ogóle była trudna przeprawa, bo i jary i góry i woda. Na jary to w tym roku szczególnie uważałam i zawsze szukałam jak najłagodniejszego zejścia i wyjścia, a nie jak dawniej, kiedy pchałam się tam, gdzie jak najatrakcyjniej można można spaść lub zjechać. Coś mnie fantazja zaczyna opuszczać. No, ale w końcu przeszłam do kolejnej starszej kategorii, a to zobowiązuje.
 
PK 2.

Kolejne punkty były już rozmieszczone bliziutko siebie, więc upilnowanie kierunku było łatwe. Chociaż tyle, bo fizycznie umordowałam się strasznie, a tego dnia nie wzięłam ze sobą wody i na żaden wodopój nie natrafiłam (nie wiem czy były). Niby teren był bogaty w wodę, ale wolałam ją stosować raczej zewnętrznie. Kiedy więc dotarłam do mety, pierwszą myślą było - pić! Pić, ale co? Na mecie nie było ani kropli wody. A od mety do bazy  dzieliły mnie aż 2 kilometry! Wiecie, ja w ogóle nie ogarniam idei robienia dojścia lub zejścia o długości etapu. No, nie ogarniam i już. Rozumiem, że nie da się wszystkiego zrobić dokoła bazy, ale 2 kilometry? I to dla starszych kategorii?
Powoli zaczęłam noga za nogą wlec się w stronę bazy, przysiadając co chwilę z braku sił. Gdzieś kawałek za połową dystansu w końcu objawili się organizatorzy z wodą. Rychło w czas, jak ja już z pięć razy wyzionęłam ducha.
W bazie okazało się, że z metą jest totalna afera, bo najszybsi zawodnicy na mecie nie zastali stacji  i nie mogli się odbić. Stacja leżała sobie przy wodopoju na zejściu do mety i nikomu nie przyszło do głowy, żeby ją zanieść na właściwe miejsce. Mi w ogóle od razu wydało się dziwne, że na tak dużej i poważnej imprezie meta jest "nieludzka", czyli bez obsługi, ale jak widać komuś przyszło to do głowy. Ciekawa byłam jak rozwiążą problem mety i bałam się unieważnienia etapu. Tyle wysiłku poszłoby na marne.
Jakoś ten etap słabo wyszedł - nie podobała mi się mapa (czy raczej trasa, bo mapa jako mapa była OK), długie dojście i zejście, brak wody i perspektywa anulowania etapu. Nie, nie zakładam złej woli organizatorów - czasem tak po prostu się dzieje, że kumuluje się kilka rzeczy i słabo to wychodzi. Ale z drugiej strony zakładam, że ten etap wyczerpał już limit nieszczęść i teraz będzie tylko lepiej.

Cała trasa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz