sobota, 20 lipca 2024

Wawel Cup - etap trzeci: czy ktoś próbuje mnie zamordować?

Po dojściu do bazy z porannego etapu nie zastałam jeszcze Tomka, bo sądził, że dłużej mi zejdzie i czekał na mnie (bezskutecznie oczywiście) na mecie. Nie doczekał się i wrócił.
Do popołudniowego etapu mieliśmy dużo czasu, ale i tak nie byłam pewna, czy zdążę się zregenerować, szczególnie, że robiło się coraz cieplej i nawet w cieniu trudno było wytrzymać. No to nie wytrzymałam i padłam.

Nie wiadomo, czy jeszcze wstanę.

Pewnie leżałabym tak już do wieczora, albo i następnego dnia, ale organizatorzy ogłosili, że przyjechał obiad i to zmobilizowało mnie do podniesienia zwłok. W końcu obiad to ważna rzecz. Aaaale było pyszne! Jak to po wysiłku:-)
W końcu trzeba było zacząć się zbierać na kolejny etap. Samo przebranie się było już nadludzkim wysiłkiem, a dojście na start to już katastrofa. Niby nie było daleko - według komunikatu technicznego 700 metrów, a według informacji na numerze startowym tylko 500. Według mojego odczucia to musiało być co najmniej z 50 kilometrów! Do tego po odkrytym terenie, a od gorącego, falującego powietrza widziałam nawet fatamorgany! Tomek usiłował mnie ciągnąć, pchać, mobilizować, szkoda, że nie miał sił nieść.

Nie dojdę! No, nie dojdę!
 
Jakimś cudem podniosłam się i doczłapałam na miejsce, ale najwyraźniej coś mi się po drodze porobiło z oczami, bo w ogóle nie widziałam siebie na trasie.
Ponieważ przyszliśmy dość wcześnie, miałam chwilę na pozbieranie się w sobie, choć z oczami jakoś wciąż nie było lepiej:-) Ale skoro już byłam na starcie, to i wystartowałam, żeby mi się to bolesne podejście nie zmarnowało.

Ruszam.

Ci, którzy startowali razem ze mną chyba też nie byli w najwyższej formie, bo mimo że się o to nie starałam, biegłam na czele stawki. Oczywiście tylko przez kilka metrów:-)

Pierwsza! Pierwsza!

Zaczęło się nawet nieźle - pierwszy punkt dość blisko, łatwy do namierzenia, bo w rozwidleniu strumyków (w jarze oczywiście). Tylko nie wiem dlaczego piktogram dotyczący tego punktu przedstawiał plemnik. Ale niech będzie. Do dwójki też trafiłam, choć z mniejszą precyzją, może dlatego, że było bardziej pod górę i skupiałam się na przetrwaniu. Przy trójce spotkałam Tomka i w ramach odpoczynku urządziliśmy sobie sesję zdjęciową. Zawsze to chwila na złapanie oddechu.

PK 3.

Tak się wyluzowałam przy tej trójce, że ciężko mi było wrócić do mapy i w efekcie zamiast na czwórkę, ruszyłam na piątkę. Całe szczęście, że szybciutko się zorientowałam co robię i zawróciłam. Szkoda byłoby mieć missing pointa i wypaść z klasyfikacji. Ufff, upiekło mi się.
Nawigacyjnie to te punkty nawet wchodziły mi bezproblemowo, szczególnie że nie było długich przebiegów, w lesie było dużo zawodników, to czasem można było z ich poczynań wnioskować, że w pobliżu jest lampion, a i trochę ścieżek było już wydeptanych. Gorzej było z moją formą, czy raczej jej brakiem. Poranny etap i wściekły skwar zupełnie mnie wykończyły. Nie wiem dlaczego miałam wrażenie, że chodzę od jaru do jaru, bo na mapie wcale nie ma ich tak dużo. Najwięcej problemów miałam z przedarciem się z PK 9 na PK 10. Ten jar to już mnie dobił. W żaden sposób nie mogłam znaleźć dogodnego miejsca, żeby przez niego jakoś przeleźć, bo albo było za stromo, albo za gęsta roślinność, albo za rzadka i nie było się czego chwytać - no, zawsze coś. Ja wiem, że złej baletnicy to przeszkadza i rąbek spódnicy, ale tym razem ten rąbek był dla mnie za duży. Oczywiście w końcu jakoś przelazłam i dotarłam do dziesiątki, ale praktycznie byłam już u kresu sił.
 
Jar - killer.

Od dziesiątki to szłam już tylko siłą woli, nie miałam z tego żadnej przyjemności i tylko chęć utrzymania się w klasyfikacji pchała mnie do przodu. Strasznie żałowałam, że nie wzięłam na trasę butelki wody, bo na pewno byłoby mi ciut łatwiej.
Gdyby nie ta piekielna pogoda, to byłby fajny i przyjemny etap. A tak, to mam z niego złe i wręcz bolesne wspomnienia. Na szczęście jakoś dotrwałam do mety i nawet zdobyłam się na wysiłek dobiegnięcia do niej, za to nie miałam siły już doczołgać się do auta i musiałam chwilę posiedzieć. Dobrze, że tym razem meta była w centrum zawodów i nie trzeba było już nigdzie iść dalej.
 
Wyczekana, wymarzona meta!

Cieszę się, że to już koniec.
 
Tak zasadniczo, robienie dwóch etapów w takim upale, to już podpada pod morderstwo z premedytacją! Wiem, wiem - za jakiś czas będzie się te męki wspominać z rozrzewnieniem, ale chwilowo miałam dość.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz